Zasiadając do Bożonarodzeniowego stołu kierujemy myśli ku nauce przekazanej przez narodzonego Chrystusa. Nie zastanawiamy się wtedy, w jak egzotycznych punktach kuli ziemskiej splatają się one z modlitwami naszych braci i sióstr – chrześcijan. Na Antypody od nas najdalej, jednakże nie Australia i Nowa Zelandia ciekawią najbardziej, choć święta przypadają tam u progu lata. Lotem myśli udajmy się jeszcze dalej biorąc azymut na archipelagi Melanezji i Polinezji, bowiem adoracja narodzin Pańskich rozpocznie się tam 12 godzin wcześniej, zanim pierwsze kolędy zabrzmią przy polskich stołach.

Nasze Święta to Święta białe, spowite śniegiem. Choć klimat nierzadko czyni z nim kaprysy, to w jego mroźnej poświacie najprzyjemniej wypatrywać pierwszej gwiazdy wigilijnej. Zwiastuje ona sanie Świętego Mikołaja i prezenty złożone pod choinką. Boże Narodzenie trudno sobie przedstawić bez tych atrybutów, a nie do przyjęcia już z pewnością będzie wizja wigilii w 30-stopniowym upale, bez przybranej choinki, za to w cieniu kokosowych palm; bez prezentów, choć przy szepcie tych samych modlitw i cytowanych wersetów Biblii. – Boże Narodzenie na Południowym Pacyfiku to przeżycie nie mające sobie równego; to ciąg późniejszych wspomnień zapadające najgłębiej w sercu – pisze Krzysztof Jarocki z Melbourne w Australii. Krzysztof zna znaczenie każdego z tych słów, bowiem poślubił piękną Latu z archipelagu wysp Tonga. Dla niego to związek sięgający dalej, aniżeli dzielenie teraźniejszości z ukochaną i plany na przyszłość – to otworzenie się na jej niezwykły, kulturowy rodowód niosący również wachlarz chrześcijańskiej odmienności. Jak nie zaakceptować ich porównując naszą, ponadtysiącletnią tradycję wiary z dokonaniami misjonarzy London Missionary Society, wysyłanych na Pacyfik dopiero u progu XIX wieku. Odkrycia kapitana Jamesa Cooka podczas rejsów na Południowy Pacyfik rozpaliły nie tylko zainteresowanie Europejczyków zyskami handlowymi, ale i wskazało nowy kierunek niesienia słowa Bożego. Tym razem miało ono trafić do dusz „dzikusów” noszących się nago, niczym biblijni Adam i Ewa. Nieskrępowana seksualność i wojenne nawyki, wielokroć też tradycja ludożerstwa, nakazały postępować tam rozważnie i nie wpajać wiary na siłę. Jak dalece to poskutkowało świadczy fakt, że dzisiaj tubylcy, nawet w upalny dzień, przywdziewają zbyt wiele, a do kąpieli w oceanie wchodzą odziani po szyję.

Nie sposób nie docenić siły wiary, którą misjonarze, jak Szkot John Geddie, sprawdzili na sobie zstępując ze statków na plaże pierwotnych wysp Mórz Południowych. Na Nowe Hebrydy (dawna nazwa wysp Vanuatu) Geddie przybył w roku 1848, kilka miesięcy po doniesieniach Sydney Morning Herald o zmasakrowaniu tam 22 marynarzy australijskiego statku British Sovereign. Z kanadyjskiej prowincji trafił na wyspę Aneityum, prosto do świata brutalnych praktyk i zniewolenia kobiet, zredukowanych praktycznie do roli niewolnic. Przeraził go zwyczaj zabijania niechcianych dzieci, jak i uśmiercania żon, których dusza winna była podążyć niezwłocznie za zmarłym mężem. W obliczu tych okrucieństw rozpowszechniona na wyspach praktyka kanibalizmu wydawała się tylko „odrażająca”. Tubylcy wywyższali ludzkie mięso, a ciała poległych wrogów konsumowali również ku wzmocnieniu sił i przejęciu ich sprawności. Gdy brakowało ciał wroga sięgano po to, co najbliżej: Geddie znał pewnego wodza, który poświęcił tak jedno ze swoich dzieci. Los Szkota doskonale obrazuje sferę śmiertelnego wyzwania, któremu czoła stawili wszyscy jemu podobni, ukazuje bezbronnego człowieka, który nieokiełznanej naturze barbarzyńskich tubylców nakazywał, w ich dobrze już przyswojonym, lokalnym języku, gruntowną przemianę zgodną z wolą jednego tylko, nieznanego im Boga. W reakcji tubylcy wielokrotnie próbowali zgładzić misjonarza podczas jego ewangelizacyjnych wypraw po wyspie. Atakowano go maczugami i wielokroć raniono dzidami i strzałami, jednakże w niesieniu prawdy o miłości Odkupiciela Szkot pozostał nieugięty. We wspomnieniach przytoczył jedno ze znamiennych zdarzeń: w pewnej wiosce napotkał kobiety lamentujące nad ciałem zmarłego. Obok siedziała młoda dziewczyna, jego żona, osowiała myślą o niechybnej śmierci. Donośnym głosem Geddie zaapelował o oszczędzenie jej. Podniósł nieszczęsną z ziemi i poprowadził ścieżką uchodzącą z wioski. Nie odeszli daleko, bowiem sięgnęły ich ciosy wzburzonych mężczyzn i dziewczę zabrano z powrotem. Szkot ponownie interweniował, ale skierowano ku niemu pałki. Po chwili przypieczętowały one los nieszczęsnej kobiety. Ryzykując życiem Szkot powrócił w krąg rozsrożonych tubylców i spokojnym, dobitnym tonem zarzucił im nikczemność popełnionego czynu. – To zgodne z naszymi wierzeniami, a ty idź stąd, bo inaczej zginiesz! – usłyszał w zamian. Nie posłuchał, lecz rozpoczął opowieść o wątkach życia Chrystusa, jego nauce, cierniowej koronie i męce na krzyżu w odkupieniu naszych win, o królestwie niebieskim, obiecanym dla wyrzekających się zła. Gdy mówił, zapanowała cisza, a maczugi i włócznie opadły. Wynaturzone złością twarze tubylców złagodniały, bowiem słowa misjonarza niewątpliwie trafiły na pierwiastki współczucia i dobra zagrzebane gdzieś głęboko w ich dzikich sercach. Czy był to dzień przełomowy? Geddie tego nie potwierdził, ale zauważył, iż stopniowo, w kolejnych dniach sabatu, przed jego skromnym kościółkiem w wiosce Anelcauhat powiększała się liczba pokojowo nastawionych tubylców, choć nadal uzbrojonych i wojowniczo umalowanych, skłonnych też do „podwędzenia” czegokolwiek z domu Bożego. Po miesiącach obraz ten diametralnie się zmienił: ubyła z niego mordercza broń i wojenne makijaże, a sobotniej modlitwie sprzyjały bardziej wyszukane odzienia z roślinnych plecionek. Pewnego dnia spostrzegł przed kościołem wodza Yakanui, jak oceniał, największego ludożercę na wyspie. Od jego maczugi padło wiele niewinnych istot. Był okrutny i znienawidzony. Wzbudzał też trwogę z powszechnego przekonania o drzemiącej w nim mocy zdolnej zrujnować wszystkich tubylców. Yakanui przyszedł zaciekawiony krzewioną ewangelią. Stanął w milczeniu przed Geddiem, a ten kładąc rękę na głowie wodza powierzył go Bożej miłości. Proces obyczajowej zmiany stał się odtąd widoczny: dziesiątki, a potem setki tubylców wyrzekało się pierwotnych praktyk. W zakątkach wyspy powstały szkoły, szeroko głoszono słowa Nowego Testamentu, do rąk tubylców trafiła przetłumaczona biblia. Po 24 latach misji Johna Geddie na Aneityum funkcjonowało 25 kościołów szczelnie wypełnionych wiernymi podczas sabatu. W kościele, w wiosce Anelcauhat, widnieje tablica pamiątkowa mówiąca, iż gdy Geddie przybył na wyspę, nie było tu ani jednego chrześcijanina; gdy odszedł, nie było ani jednego poganina.

200 lat od przybycia misjonarzy społeczności południowego Pacyfiku w swojej większości są zjednoczone w jednym Bogu, choć nie do końca odeszły w niepamięć wzniesione przez misjonarzy podziały w zbiorowiskach plemiennych i tubylczych rodzinach. Współczesne media zbliżają świat, obyczajowo go zmieniają, unifikują. Dzieje się to także w płaszczyznach kulturowych tradycji zwykle mało podatnych na obce wzory. Tradycja Bożego Narodzenia na wyspach Południowego Pacyfiku nie stanowi tu wyjątku, choć nadal charakteryzuje ją obyczajowy wspólny mianownik: brak obyczaju ofiarowania prezentów, a skupienie uwagi tylko na narodzinach Chrystusa. Jednakże i to może kiedyś się zmieni, bowiem trwałą tendencję komercjalizacji święta widać w nadmorskiej Nuku’alofa – stolicy archipelagu wysp Tonga. Wystawy sklepowe przybierają „europejski” koloryt i nie brak usadowionych w nich Świętych Mikołajów w wełnianych, czerwonych kubrakach i futrzanej czapie. Na Vuna Road można nabyć sztuczne ognie i fajerwerki. Zauważymy też balony i „choinkowe” świecidełka. Tętno wzmożonych zakupów jest wyczuwalne, ale daleko mu do naszej przedświątecznej gorączki. Poza stolicą natomiast uroczyste akcenty rozłożone są zupełnie inaczej. W wioskach wysepek Ha’apai i Vava’u podkreślają je głównie kilkudniowe przygotowania dekoracji domów i misternych ozdób wykonywanych z kwiatów, liści palm i pandanusów. Tongijczycy, podobnie, jak mieszkańcy innych archipelagów, świętują tu w najszerszym, wioskowym gronie, zwykle pod dachem obszernego domu spotkań, zwanego fale fakataha. Jego odpowiednikiem na Vanuatu jest nakamal, a na Samoa fale tele. Przygotowaniem świątecznych smakowitości zajmuje się zwykle kilka wytypowanych rodzin. Menu jest różnorodne i nie jest to pochodna jedynie uroczystej okazji: Polinezyjczycy lubią dobrze zjeść i pasji tej oddają się z upodobaniem. Codzienne, domowe potrawy zwykle gotuje się na prostych paleniskach, jednakże duże, lokalne uroczystości, jak Boże Narodzenie, to dużo większe przedsięwzięcie. Tej skali mogą sprostać jedynie umu tradycyjne piece ziemne. Umu to wykopany otwór około 60. cm głębokości i średnicy od jednego do półtora metra. Rozpala się w nim drewno i dobrze palne skorupy orzechów kokosowych poprzekładane kamieniami. Gdy „złapią” one temperaturę, układa się na nich bulwiasty yam, taro, maniok, słodkie ziemniaki, plastry chlebowca, oraz zawinięte w liście bananowca ryby, mięso drobiowe, poćwiartowaną wieprzowinę. Po dwóch, trzech godzinach potrawy są gotowe do spożycia. Na Vanuatu potrawa lap lap mieści w zwojach liści bananowca smakowite mieszanki bulw, warzyw i mięsa. Na matach okrywających posadzki fale fakataha gromadzi się wioskowa społeczność i tutaj też serwuje świąteczne wiktuały zebrane z ogrodów i poletek, owoce morza z rafy koralowej. Nieustannie słychać składane sobie życzenia i wypowiadane słowa Kilisimasi fiefia!– Wesołych Świąt Bożego Narodzenia!. Upieczone smakołyki podaje się na skrawkach liści bananowca traktowanych jako jednorazowe nakrycia stołowe. Menu wysp Południowego Pacyfiku jest podobne i niemal wszędzie wymienione wyżej rośliny bulwiaste podaje się w smakowitej polewie kokosowej. Na matach zwykle królują wieprzowina i drób upiększone pomidorami, kapustą wyspową, oberżyną, natomiast owoce morza dominują w przekąskach. Pieczone ryby wielu maści podaje się również w polewie kokosowej, choć niektóre drobniejsze gatunki najlepiej smakują na surowo. Wielce ceni się węże morskie elili i homary. Świeżo złowione ośmiornice przygotowuje się na bieżąco, choć najczęściej są to okazy złowione wcześniej i wysuszone na słońcu. Pokrojone na kawałki są dość twarde i należy je roztłuc na miazgę, którą z kolei gotuje się w kokosowej polewie. Podniebienie bardzo docenia kombinację tego rodzaju. Sytość dopełniają owoce papai, melony, mango, banany, limonki. Nie wolno zapomnieć o „napojach wyskokowych”. Na archipelagach Mórz Południowych tradycja wymaga spożywania lekko halucynogennego napoju kava kava, uzyskiwanego ze startych i odsączonych korzeni krzewu pieprzu metystynowego. Przygotowanie dziesiątek litrów świątecznej kava kava to domena mężczyzn, a rezultaty działania używki są pozytywne, bowiem skutecznie relaksują, rozweselają, pobudzają do śmiechu i fantazyjnych opowiadań. Kilisimasi fiefia!

Saloma Taupau z wysepki Manono na wyspach Samoa podkreśla, że Boże Narodzenie to nie czas dawania prezentów, a dzielenie umiejętności i talentów. Wspólne posiłki świąteczne i nabożeństwo w miejscowym kościele stanowią swoiste preludium do wizyt składanych gremialnie w sąsiednich wioskach. Na Manono, którą można obejść w 3 godziny, odwiedzanie się ma utwierdzoną tradycję. Naturalnie nie czyni się tego z „pustymi rękoma”, bowiem na okazję spotkania wioski przygotowują występy taneczne i śpiewane, skecze. Dorośli i młodzież współuczestniczą w ich przygotowaniu i prezentacji. Fale tele otacza wtedy pierścień widzów, a wnętrze wypełniają rzędy tańczących i śpiewających. Nie ma tu poczucia przymusu uczestnictwa, usilnego nakłaniania młodzieży do tradycji rodziców; przeciwnie – Polinezja naznacza swoich mieszkańców genami niezwykłej rytmiczności i woli tańca, melodyjnością tak swobodnie okazywaną w śpiewach na trzy i cztery głosy. Czy potrafimy przynajmniej odrobinę wczuć się w aurę świątecznych i noworocznych pieśni niesionych rozpromienionymi głosami ponad wodami Pacyfiku? Nasze wyobrażenie ubarwmy jeszcze dodatkowym aspektem wizualnym, który na Samoa stanowi tradycję: późnym wieczorem na piaszczystych i kamienistych plażach rozniecają się ogniska. Koralik świątecznych ogni widoczny może być na sąsiednich wyspach. Śpiew, śmiech i rozmowy mieszają się z akordami ukulele, szumem pióropuszy palm i przybijających fal, grzechotem kamyków staczających się wraz z cofającą wodą. Jest bardzo ciepło i jeśli tylko księżyc wschodzi w nowiu, świąteczne zakątki Polinezji jawią się obrazem raju dostępnego zwykłym śmiertelnikom.

Bożonarodzeniowe i noworoczne ogniska rozświetlą również kamienistą plażę w osadzie Panngi w południowo-zachodniej części wyspy Pentecost na Vanuatu. Tutaj również słychać ukulele i śpiew, którego tonacja unosi się na sentymentalnych, melanezyjskich nutach. Przestwór ciemniejącej purpury barwi niebo w miejscu, gdzie zachodzi słońce. Spoglądając jednakże z plaży bardziej w lewo, na południe, dostrzeżemy nad horyzontem drugie, bliźniacze poczerwienienie. Po chwili na niebie zostanie tylko ono. Całonocna łuna unosi się bowiem nad aktywnym wulkanem Marum na sąsiedniej wyspie Ambrym. Nie sposób opisać stanu lekkości myśli wzbudzonych w tak niebywałym, lirycznym otoczeniu. Tym bardziej nie będzie to proste w poczuciu radośnie upływających tutaj Świąt Bożego Narodzenia.

Publikacja: Tygodnik Angora [PL]

Dodaj komentarz

Close Menu