Samoańska przygoda, w pełnym ferworze jej egzotyki, może zacząć się już na malowniczo nad Pacyfikiem położonym lotnisku Faleolo. Wystarczy pozbyć się natarczywych taksówkarzy, opuścić terminal lotniska i stanąć przy głównej drodze wyspy; jeśli tylko nie jest późne popołudnie, na pewno doczekamy się lokalnego autobusu do Apii – stolicy Samoa.

Samoańczycy nabyli gołe podwozia ciężarowych toyot wraz z silnikiem pod maską i osadzoną za nią przednią szybą szoferki. Resztę – kompletną kabinę pasażerską z suwanymi oknami z pleksi, ławy z oparciami, podłogę i stopnie, wszystko, co do jazdy konieczne, wykonali z drewna i pokryli jaskrawymi farbami, zgodnie z fachem polinezyjskich żeglarzy. Pędząc w hałasie silnika i miłym przewiewie otwartych okien, doznawałem odprężenia i satysfakcji, podziwiając pogodnych niczym niebo tubylców i fale – niezwykłe samoańskie domy o dachach wspartych tylko na palach; żadnych ścian, widok na przestrzał. Mimo,że dopiero co dotarłem do wysp, a już łowiłem z powietrza polinezyjską moc tej ziemi, którą znakomity powieściopisarz Robert Louis Stevenson wybrał na miejsce spokojnego życia i gwałtownej śmierci. Rozmowa z pasażerami zaowocowała noclegiem w niedrogim hoteliku „Seaside Inn”, tuż przy jachtowej przystani i portowym nabrzeżu Apii. Uważam, że to najlepsza, bowiem niedroga i jakże przemiło ulokowana baza pobytu w stolicy wysp Samoa.

2500 lat temu wyspy archipelagu zasiedlili żeglarze z południowo-wschodniej Azji, tworząc kolebkę polinezyjskiej kultury i, jak sugeruje archeologia, rozprzestrzenili ją na całą Polinezję, włączając Nową Zelandię, Hawaje i Tahiti. Dwadzieścia pięć pokoleń władali tutaj najeźdźcy z Fidżi i Tongańczycy. Pierwszy z Europejczyków, Holender Jacob Roggeveen, opisał wyspy w dzienniku pokładowym z 1722 roku. Przez kolejne 100 lat przewinęli się tu wielorybnicy i piraci, pozostali zaś pierwsi osiedleńcy. Silny wpływ na mentalny ustrój tubylców, tryb ich życia, niewymuszoną religijność wywarli wkrótce europejscy misjonarze. Polityczny układ z 1899 roku przesądził o zwierzchnictwie amerykańskim nad wyspami Tutuila i Manu’a (dzisiejsze American Samoa) i niemieckim na Savaii i Upolu. Wybuch I Wojny Światowej sprowokował Nową Zelandię do aneksji keiserowskiej części archipelagu, torując drogę dla późniejszego Zachodniego Samoa (Western Samoa), a od roku 1997 nazywanego już krótko Samoa.

Apia liczy ponad 35.000 mieszkańców i leży na północnym wybrzeżu wyspy Upolu. Miasto spełnia wyobrażenia tropikalnej „metropolii” wyspiarskiej: rozlegle obejmuje urodziwą zatokę pod palmami o tej samej nazwie i przestrzenią wcina się w zalesione wzgórza, wydające się spychać miasto do błękitnego Pacyfiku. Apia jest politycznym i handlowym centrum wysp. Mozaikowa zabudowa zgrabnie łączy romantykę starych budynków kolonialnych z modernistycznymi zapędami współczesnej architektury.Większość instytucji, wraz z symboliczną Wieżą Zegarową, skupia się wzdłuż nadzatokowej promenady Main Beach Road, która to ciepłymi wieczorami zaludnia się spacerującymi i zmienia w amfiteatr spektakularnych nad oceanem zachodów słońca. Miejski klimat znika wraz z gęstwiną palm kokosowych i pandanusów rozprzestrzenionych przedmieść. Od wczesnych godzin porannych kołyszą się nad nimi dymy rozniecanych palenisk i cudownie pachnie mięso pieczone na dość prymitywnych, przydrożnych grillach. Mimo, że tu dość biedne, to czysto i w otoczeniu cykad idyllicznie.

Na pierwszy ogień kilkutygodniowej, samoańskiej przygody wybrałem większą od Upolu i młodszą geologicznie wyspę Savaii. Do Salelologa, głównego tam miasteczka, dotarłem na pokładzie promu towarowego. Wrzuciwszy marynarski worek na plecy udałem się pieszo szlakiem drogi biegnącej południowym skrajem wyspy. Nie wiedziałem, gdzie poniesie ten dzień, lecz idea podróży z namiotem inicjowała przygodę, która miała stać się najtrudniejszą z moich dotychczasowych tego typu na Południowym Pacyfiku; trudnej nie warunkami tropikalnej pogody, wulkanicznego terenu, czy też nieprzewidzianych zwykle kłopotów, lecz tytułem silnie odczuwanej dumy Samoańczyków, nakazującej im, co szybko pojąłem, z rezerwą patrzeć na palangi (popularne określenie Białego na Pacyfiku). Początek zaowocował najtrwalszą z przyjaźni, jakie nawiązałem podczas podróży. Około godziny szedłem w upale poboczem asfaltowej drogi, gdy obok zatrzymał się podniszczony pick up. Dziewczynka o imieniu Faalei po angielsku zaproponowała podwiezienie. Jej brat Saulleone wciągnął mój worek i usiadł obok mnie na burcie ładowni. Nie mówił po angielsku, podobnie jak ich ojciec Tofu, kierowca samochodu. Wspólna jazda, a głównie inicjatywa nastoletniej tłumaczki, zaowocowały nieoczekiwaną propozycją Tofu zamieszkania pod dachem ich fale. Poczułem się wspaniale.

Tofu i Elisapeta Tapu mieszkają w wiosce Puleia, tuż przy głównej drodze, obiegającej Savaii nadbrzeżnym pierścieniem. Po jej drugiej stronie, za zacienionym gajem palmowym, Pacyfik w hukiem rozbija się o potężne skały czarnej magmy, strzelając wysoko w powietrze rozpryskami białych fal. Fale rodziny Tapu stoi na wypiętrzonej, wulkanicznej skale i jest typowym domem samoańskim. Fale stanowi ważny komponent Fa’a-Samoa – samoańskiego sposobu życia. Unikalny jest jego kształt i konstrukcja: kamienny fundament jest planem prostokąta, owalu, bądź okręgu; wyrastają z niego poutu – drweniane pale podtrzymujące lau – dach z liści palmowych Posadzkę, zwykle obecnie betonową, okrywają plecione maty. Brak ścian pozwala na miły przewiew tak istotny przy wysokich tutaj temperaturach, lecz ogranicza też prywatność. Intymność, jak i ochronę przed wiatrem i deszczem, zapewniają podciągane story, wykonane również z liści palm. Skromny zwykle dorobek jest skrzętnie rozstawiony na obrzeżach przestrzennego domu. Wszystkie też spotkania, rodzinne rozmowy, spożywanie posiłków, modlitwy i w końcu sen następują na matach fale. Starsze córki, mocno skrępowane goszczeniem palangi, postawiły na matach gotowane taro i banany, pieczoną rybę i gorący napój na liściach pomarańczy. Tradycja nakazuje, że poprzedzony modlitwą posiłek najpierw spożywa gość wraz z głową domu. Małżonka z pozostałymi osobami dorosłymi i dziećmi siedzą na uboczu w gotowości spełnienia życzeń posilających się. Podanie miseczek z wodą do umycia rąk i serwetek do ich osuszenia jest sygnałem pory posiłku dla reszty domowników. Przed wieczorem Tofu zaproponował kąpiel. Elisapeta podała mi lavalava– tkaninę bawełnianą do przepasania wokoło bioder, tradycyjnie noszoną na co dzień. Sto metrów od fale rodziny Tapu, w głębokiej niszy pod skalnym nawisem, srebrzyła się woda podziemnego potoku. Pachniała pobliskimi górami i ożywała rybami, zamkniętymi tu na wieczność. Można było je prawie dotknąć, nurkować obok nich stojących w miejscu, w ożywczym chłodzie unikalnego kąpieliska. Wieczorne cykady nie pozwalają otoczeniu zalec w ciszy. Rozłożyłem piankową matę i na wszelki wypadek rozpiąłem moskitierę. Przebudziłem się w nocy i patrzyłem z posłania na grzywy palm tuż obok, sennie szeleszczące na wietrze i gwiazdy południowego nieba w ich tle. W mrokach nocy Samoa żyje czasem romantyków.

Zjawiskowy wodospad Afu Aau znajduje się w okolicy wioski Vailoa, kilka kilometrów na wschód od Pouleia. By zażyć relaksującej kąpieli w otoczonej dżunglą szmaragdowej głębi naturalnego basenu, należy uiścić skromną opłatę wodzom wioski, przesiadującym w przydrożnym fale o’o – najmniejszym fale z budowanych na Samoa. Obyczaj niewielkich opłat za wejście na tereny o charakterze krajobrazowym jest na wyspach powszechny. Dotyczy głównie należących do wiosek plaż, dostępu do wodospadów, punktów widokowych. Ziemia na Samoa nie jest bezpańska i choć obyczaj niekiedy irytuje, finansowy zastrzyk jest bardzo istotny dla miejscowej społeczności. W pobliżu Afu Aau (kolejna opłata) dwukilometrowa ścieżka prowadzi zalesionymi wzgórzami do unikalnej piramidy bazaltowej Pulemelei, zwanej też Gwiezdną – największej i najstarszej (wzniesiona około 1300 roku ne) na Polinezji budowli tego typu. Obiekt łatwo pominąć; ścieżka wydaje się gubić w gęstwinie dżungli, a kożuch liściastych pnączy przykrywa 12-metrową budowlę, którą można pojąć za kolejne wzgórze. Z jego płaskiego szczytu, usianego kamiennymi kopczykami, roztacza się widok na turkusowy Pacyfik i nieprzebytą dookoła dżunglę. Samoańczycy wierzą, że istnieje ścisłe powiązanie między piramidą a słońcem, księżycem i gwiazdami. Odpoczywałem w cieniu mangowca (jak on tu wyrósł?), gdy niespodziewanie nadbiegły dwa psy o łbach i korpusach porytych ledwo zaleczonymi bliznami. Za nimi pojawili się trzej Samoańczycy, uzbrojeni w metalowe dzidy i długie maczety. Przyznam, że choć siedziałem na kamieniu, to nogi ugięły się pode mną, gdy ruszyli w moja stronę Obawę rozwiała dopiero rozmowa, bowiem jeden z nich, Vuga, mówił po angielsku. Byli myśliwymi i polowali z psami na zdziczałe świnie.

Gościnne fale Tofu i Elisapety opuściłem po czterech dniach. Obiecałem, że odwiedzę jeszcze przed powrotem na Upolu. Zaopatrzony w kilka adresów kuzynów i znajomych rodziny Tapu czułem się bardziej komfortowo, a na mapę naniosłem ich sugestie odwiedzenia ciekawych okolic. Autobusy, własne nogi i od czasu do czasu autostop, na długo powiodły wokoło dzikiej Savaii.

Każdy z kolejnych etapów podróży wioskami dookoła wysp Samoa podlegał niezmiennemu rytuałowi koniecznej rozmowy z matai – wodzem wioski i prośbie o zgodę na namiotowanie. Upragnione, skinienie jego głowy, a tym samym złagodzenie badawczego spojrzenia i przełamanie rezerwy wobec palangi, zabiegającego nie o komfort nadmorskiego hotelu (co jest tutaj normą), a o skrawek ziemi pośród wioskowych fale, kosztowało zwykle sporo wyczerpującej perswazji, szczęśliwie wieńczonej wspólnym posiłkiem na matach pod dachem fale wodza, czy też którejś z miejscowych rodzin.

Las deszczowy okrywa ponad 450 kraterów wnętrza wyspy, których erupcje wypiętrzyły niedostępne wzgórza Tuasivi i zalały wyspę połaciami czarnego bazaltu. Tam też tereny są wyludnione, a ranki unurzane w obłokach mgły. Potoki i rzeki spływają do urwistych skał wybrzeża diabelskimi gardzielami koryt, zmieniając się na krawędziach skalnych klifów w anielskie wodospady. Lecz jakże ich świat odmienny jest od emocjonującego spektaklu siły, jaką w okolicy wioski Taga Pacyfik ukazuje na Alofaaga Blowholes. Fale, szczególnie te wzmożone przypływem, nacierają na pionowe czoło skał wybrzeża. Woda, pod szalonym ciśnieniem tłoczona do wyrobionych tam wewnętrznych kanałów, strzela syczącymi gejzerami w stronę nieba. Siła jest tak ogromna, że wrzucony w czeluść masywny orzech kokosowy bije w górę niczym kamienny pocisk z bombardy. Ciekawość wnętrza otworów może zgubić; pewnej turystce zdarła twarz.

Choć tektoniczna surowość jest rzeczywistą manierą wyspy, nie brak na niej miejsc właściwych rajskim ustroniom. Półwysep Falealupo wybiega w ocean zachodniego wybrzeża Savaii i jest pokryty lasem deszczowym o nizinnym charakterze. Kilkukilometrowa wędrówka do jego skrajnego cypla Mulinu’u, ukazuje harmonię dziewiczej natury, postrzeganej tu jako nadprzyrodzoną świętość. Tubylcy sadzą, iż półwysep skrywa bramy wiodące dusze zmarłych do świata podziemi. Jeśli tak się dzieje, w lesie deszczowym Falealupo przenikają one gąszczem unikatów przyrody, jakich nie sposób nie zauważyć: uwagę zajmą talie, drzewa rozłożyste niczym plenerowe parasole, mosooi zwane drzewami perfumowymi, cenione pnie ifilele i wszechmocarne pua, służące budulcem do rybackich canoe; orchidee i hibiscus widać prawie wszędzie; pod nogami bielą się pierzaste pączki drzewa vavae, stosowane przez tubylców jako wata na poranienia. W głębi dżungli zbudowano canopy walk – kładkę rozpiętą wysoko w koronie lasu deszczowego, prowadzącą do mięsistych konarów gigantycznego banyanu. Zaaranżowane na nim schodki i małe „galerie” prowadzą jeszcze wyżej, do platformy, osadzonej niczym orle gniazdo, skąd wzrok góruje ponad otaczającym zewsząd lasem deszczowym i zatapia się w mgłach wzgórz Tuasivi. Za zgodą tutejszego matai i zwyczajową opłatą, spędziłem na banyanie niezapomnianą noc, której urzekające preludium upłynęło w kolorycie słońca zachodzącego w mglistej zieleni.

Rozległa wioska Falealupo przypomina ośrodek wypoczynkowy, rozkosznie położony na złotych piaskach wybrzeża. Pośród fale, skąpanych w zieleni i kwiatach, można odróżnić trzy ich najważniejsze rodzaje: najobszerniejsze fale tele, przeznaczone na miejscowe ceremonie i wioskowe narady, mieszkalne afolau i najmniejsze fale o’o, stojące przy drodze, bądź na uboczu. Na zapleczu afolau rytm życia gospodarstwa nadaje tunoa – prowizoryczny szałas kuchenny, niezmiennie owiewany dymem tlacych się na palenisku skorup orzechów kokosowych. Za zgodą Tuifaiga Filo – wielkiego wodza wioski Tufutafoe, namiot rozbiłem dwa kilometry dalej, pod palmami koralowej plaży rajskiego cypla Mulinu’u. Przylądek jest całkowicie unikalny; w stosunku do linii zmiany czasu to najdalej na zachód wysunięty skrawek ziemskiego globu. Stąd, z nadbrzeżnych skał, podziwia się prawdziwie gorący, poetycki, ostatni zachód słońca kolejnego dnia, roku, tysiąclecia. Syn wodza, Tui, zaprosił mnie do wsi na poczęstunek. Liście palmowe stanowiły naczynia pod pieczone banany, chlebowiec i ryby. Obecność palangi stała się pretekstem okazania tatuaży, będących aspektem samoańskiej sztuki, symbolem wyróżnienia i społecznego prestiżu, dowodem dumy i odwagi. Wykonanie pe’a­– tatuażu męskiego, trwa wiele tygodni i kosztuje tyle samo bólu. Misterne wzory i symbole wypełniają niemal całą powierzchnię skóry od wysokiej części bioder, przez pośladki, do kolan. Kobiece malu jest skromniejsze i dotyczy jedynie partii ud.

Wioska Avao nie ma plaży, chociaż leży w zakolu cichej zatoki na północy Savaii. Matai Malae Laaia ofiarował mi miejsce pod namiot, a piękną córkę Sheilę za przewodniczkę po okolicy. Tutejszy pas wybrzeża posiada doskonałe warunki do wypoczynku, a pobliska wioska Manase stała się turystyczną mekką Savaii. Dostosowane do potrzeb turystów fale o’o kilku wygodnych ośrodków wypoczynkowych sąsiadują wzdłuż piaszczystej plaży, zapewniając kameralny wypoczynek z pejzażem zachodzącego słońca. W przeszłości nadchodziły jednak momenty, kiedy polinezyjski eden stawała w obliczu kataklizmu. W 1905 roku erupcja największego na Savaii wulkanu Matavanu zagroziła życiu tubylców, a gigantyczne jęzory czerwonej magmy sięgnęła nadmorskich wiosek. Dzisiaj, skryte pośród drzew gołe mury kościoła LMS (London Misionnary Society), niczym kamienna kuweta, obejmują zastygłą lawę, która wpłynęła głównym portalem budowli i napełniła go do wysokość ponad dwóch metrów. Falistymi wzgórzami czarnego bazaltu Sheila zaprowadziła do głębokiego otworu w masie zastygłej magmy. Zgodnie z legendą pochowano tu dziewczę o tak czystym sercu, iż nawet lawa opływając mogiłę dookoła pozostawiła ją nietkniętą.

Upolu różni się od Savaii niemal wszystkim: jest mniejsza, niższa, nowocześniejsza, mniej niecierpliwa i bardziej ludna. Ruchliwe drogi dość ciasno usiane są zabudowaniami nu’u ( wioska), lecz to wszystko nie znaczy, że na Upolu mniej fascynacji unikalną egzotyką. Rzesze zamorskich poszukiwaczy słońca odnajdą swoje trofea najpewniej w najmodniejszym na Upolu odcinku wschodniego krańca wyspy – w wiosce Lolomanu. Pieszczący stopy złoty piasek, hotelowe fale tuż nad oceanem, modre kąpielisko, doskonała kuchnia i wieczorne odgłosy zabawy… – Lalomanu zadowoli każde gusta. Mnie pociągała tradycyjna Polinezja; dzikie miejsce pod namiot odnalazłem w nadmorskich zaroślach, z dala od hotelowych uciech palangi i komercji. Własna plaża i własna rafa do nurkowania, czytanie w chłodzącym cieniu równie własnej palmy, tutaj tez posiłek w towarzystwie przemykających obok krabów – duszą i ciałem wtopiłem się w Polinezję.

Rejony krajobrazowe wymagają pieszego kontaktu, promując Upolu jako teren aktywnego wypoczynku. Mocnym jego punktem jest rezerwat O Le Pupu Pue w połowie drogi Main South Coast Road. Gęsty las deszczowy i trudne warunki marszu wymagają tutaj przewodnika, doświadczenia i ekwipunku. Ścieżka prowadzi do wulkanicznych wzgórz i kilka godzin wije się do sekretnej groty Pe’ape’a, a kolejny dzień upłynie, nim ujrzymy fascynujący wodospad Ofa. Wielbiciele natury niewątpliwie pokochają te tereny, a podglądacze ptaków dostrzegą okazy z prawie 40 gatunków, zadomowionych tu na stałe. Upolu wręcz kwitnie wodospadami. Dostęp do ich panoramy jest zwykle dość łatwy i tanio tam dojechać autobusami. W centrum Upolu, tuż przy drodze do Apii, kierowca wskaże miejsce 100-metrowego wodospadu Papapapai-uta, lśniącego majestatycznie na tle pionowych ścian rozległej doliny. Do kolejnych dwóch z najbardziej spektakularnych dotrzemy drogą Le Mafa Pass, pionowo tnącej wschodni kraniec wyspy. Choć podobne w szacie kolorów, dźwięku i rozmiarze scenografii, to różnią się dodatkami: romantyka wodospadu Fuipisia zachęca przedrzeć się knieją do skalnej krawędzi, na której chłodna rzeka zmienia się gwałtownie w mglisty przestwór, huczący w przepastnej otchłani jurajskiego parku; 40-metrowy Sopoaga Waterfall wygodnie fotografować z ogrodu, jaki Samoańczyk Esila Puni pielęgnuje dla turystów. Tabliczki fachowo opisują nazwy wyeksponowanych, endemicznych drzew, krzewów i kwiatów, tradycyjnych naczyń i samoańskich narzędzi. Jednakże prawdziwie rajski zakątek wodospadów odkryłem w Fagalua – najpiękniejszej w mojej opinii zatoce wysp Samoa. Dotarłem tam kilkunastokilometrowym marszem kluczącym nadmorskimi wzgórzami o porywającym plenerze. Zatokę otacza zakole zielonych, prawie pionowych, wielusetmetrowych ścian, ciętych srebrnymi pasmami wielostopniowych wodospadów. U podnóża urwistych stoków, w pasie wąskiego nadbrzeża, rozlokowało się kilka nu’u, stanowiąc sobą jakby kompletny, zapomniany świat, odizolowany od innych ostrymi krawędziami wzgórz. Część z nich posiada kamienisty dostęp do wody, lecz inne, szczególnie na południowym zakolu zatoki, korzystają z bogactwa piaszczystych pasm i słońca operującego silnie przez dłuższą część dnia. Matai Lavasii Magele i jego żona Aida z wioski Musumusu zaofiarowali pewne schronienie, wyśmienite posiłki, nocleg na wygodnym łóżku i wieczorne towarzystwo rzeszy Samoańczyków. Trzy dni poświęciłem na swobodne rajdy po zakątkach zatoki doświadczając nieziemskiej panoramy okolic, wylegując się na piasku bezludnych ustroni, odczuwając sympatię tubylców. Zaproszenie palangi na krótką rozmowę, poczęstunek naparem z liści pomarańczy, obdarowanie na odchodne wiązką bananów stanowiło trwały element każdego kolejnego dnia.

Na Upolu odkryłem fragment wybrzeża, będącego kwintesencją piękna i wyborowego uroku nadoceanicznej natury Samoa, natury, która miło rozleniwia kąpielą w słońcu i oceanie, pozwala się podglądać z marszu, bądź w trakcie spoczynku pod liściastymi daszkami fale o’o na plaży. Zapraszam do zakątka Matareva Beach – ponętności Samoa w pigułce, gdzie spotykają się dwa całkowicie krajobrazowo odmienne światy nadmorza. Ruszając stąd w kierunku wschodnim zatopimy się w przyjemnościach najlepszych polinezyjskich plaż. Podczas odpływów rafa chętnie odsłania tu kolory i kształty podwodnych formacji koralowych; brodząc, ryby, odcięte w naturalnych basenach, umykają przed nami mieniąc się paletą kolorów. Cisza i bezludzie towarzyszą śladom stóp na piasku, choć dostrzeżemy rybackie canoe w cieniu zarośli. Czterokilometrowy spacer zakończy się przy bungalowach eleganckiego Samoana Resort, rozpieszczącego gusta spragnionych komfortu. Opuszczając natomiast Matarevę w kierunku zachodnim zmierzymy się z żywą pasją surowego lądu i srogiego morza. Na odcinku dwóch kilometrów nie ma tu skrawka miejsca na łagodność i ciszę. Wysokie na kilka metrów wertepy skał bazaltowych odbierają regularne ciosy skumulowanych fal, rozbijając je z hukiem na pianę i morską mgłę. Nieoczekiwanie też, jakby przez zaskoczenie, kipiel wpada na ich grzbiety z impetem i złością tornada i zmywa z powierzchni wszystko, co zbliży się nieostrożnie w pobliże urwistej otchłani. Wiele tu głębokich na kilka metrów studni w bazalcie, w ułamkach sekund napełniających się po brzegi wodą wzbierającą od spodu; kamienny most naturalnego pochodzenia drży pod stopami energią fal bijących o jego podstawy kilka metrów poniżej. Wysiłek spożyty na spenetrowanie czarnych czeluści i wspinaczkę na grzbiety zwałów magmy nagradza iście rajska zatoka i palmowy gaj sławnej plaży Return to Paradise Beach. Podobnie, jak na Matereva, i tutaj fale o’o stoją rzędem wzdłuż plaży, pozwalając na upajający wypoczynek, kąpiel, ugaszenie pragnienia sokiem z zerwanego orzecha kokosowego.

Ostatnie dni samoańskiej przygody spędziłem pod opieką Salomy Taupau, kobiety – wodza wioski Salua na wysepce Manono – przepięknym skrawku lądu otoczonego płyciznami turkusowej laguny, leżącego w cieśninie Apolima, separującej obie duże wyspy. Do Upolu jest stąd 4 kilometry rejsu łodzią motorową. Manono można nazwać rajem dla mieszkańców czterech tutejszych wiosek rybackich; nie szczekają psy, nie dochodzi warkot samochodów; za dnia słychać jedynie ocean, nocą alejki wiosek rozjaśniają gwiazdy. Piesza ekskursja dookoła kwiecistej Manono potrwa bez odpoczynku mniej więcej trzy, może cztery godziny, lecz łatwo stracimy tutaj cały dzień, by nie zrezygnować z dobrodziejstw małych plaż, nurkowania na rafie, panoramy pobliskiej wysepki – wulkanu Apolima, podejścia dżunglą na górę Tulimanuiva (110m n.p.m.), by na własne oczy zweryfikować dowody istniejących legend. Tutejszy kamienny kopiec gwiezdny, jak wszystkie pozostałe na Samoa i w całej Polinezji, otoczony jest lasem i owiany tajemnicą niewyjaśnionego pochodzenia. Podobnie z pobliskim grobem wodza Afutiti, kryjącym, jak twierdzą tubylcy, zwłoki pochowane pionowo, bo tym bardziej godne władania po śmierci. Legenda grobu 99 Kamieni w wiosce Lepuiai również sięga losu wodza, tyle że zabitego w trakcie uprowadzenia kandydatki na żonę.

Jeśli dalekie Samoa jest dla turysty odprężającym azylem od zgiełku i tempa współczesnego świata, to filigranowa Manono jest niewątpliwie tym samym dla tubylców z przepięknego i przyjaznego archipelagu wyspa Samoa.

Publikacja: Traveler (National Geographic) [PL], Tygodnik Angora [PL]

Dodaj komentarz

Close Menu