Każdy ze świetnych, londyńskich zabytków ma duchowego sobowtóra w postaci literackiej narracji faktów, jakie przewijają się na kartach dokumentów historycznych i podań. Najkrótszą i najbardziej zwięzłą ich recenzją są dziesiątki turystycznych przewodników, podających w pigułkach łatwo przyswajalną wiedzę o brytyjskiej stolicy. Ominę więc treści, po które łatwo sięgnąć, a skupię się na poszukiwaniu odpowiedzi na wcale mniej ważne pytania, jakich się zwykle nie stawianie np. skąd wzięły się pewne obiekty i jaka była geneza ich powstania? Dlaczego określone elementy pewnej zabytkowej zbiorowości nie pasują do jednorodnie spójnej całości otoczenia? Cóż intrygującego, a niesprawiedliwie pomijanego, znajduje się na pozornie nieciekawej trasie między jednym uznanym zabytkiem, a kolejnym, o nie mniejszej sławie. Postaram się wskazać, jak wiele cenionych miejsc ma jeszcze więcej do docenienia, jak wiele posiadają różnorodnych, pozornie nieistotnych szczegółów, precyzyjnie ustalonych detali i wprawnych niuansów, ukazujących ich istotę w całkowicie odmiennym świetle. Zwróćcie uwagę, że to nie okazałość brylantów, pereł i złota, lecz owa finezja niedostrzegalnych pozornie zdobniczych szczegółów nadaje koronie królewskiej fason tak wyjątkowo subtelnej szykowności.

Na początku dość proste pytanie, na które, myślę, wcale nie jest łatwo odpowiedzieć. Gdzie znajduje się środek londyńskiej metropolii? Jakie miejsce bez wahania możemy ocechować mianem rzeczywistego centrum miasta? Proszę, mamy swobodę rzucenia własnych propozycji. Czy usłyszałem o Amorku na Piccadilly Cirrus? Wieża zegarowa, z której donośnie dźwięczy Big Ben? Pałac Buckingham? Budynek Parlamentu? Monument? Niestety, wszystko nie to! Ale nie ma powodu do zmartwienia; tego też nie wie przytłaczająca większość Londyńczyków. Zaraz zaspokoję ciekawość, ale najpierw udajmy się na Trafalgar Square i spotkajmy pod pomnikiem króla Karola I-go, którego sylwetka konno wydaje się lada moment rozpocząć galop wzdłuż Whitehall. W tym miejscu poczujemy ducha dawno minionej epoki, bowiem w rzeczywistości jesteśmy na Charing Cross.

W 1291 roku zmarła królowa Eleonora i jej małżonek, król Edward I, prowadzący wówczas wojnę ze Szkotami, postanowił sprowadzić zwłoki ukochanej małżonki do Londynu i pochować je w krypcie Opactwa Westminsterskiego. Podczas powolnej, żałobnej podróży, w miejscu każdego postoju nakazał wznieść pamiątkowy monument krzyża. Ostatnim miejscem odpoczynku posępnego orszaku, tuż u celu podróży była malutka osada Charing. Wzniesiony tutaj krzyż trwał przez następne trzysta pięćdziesiąt lat, póki podczas Wojny Domowej nie zdewastowali go purytanie. Wyniosła wiktoriańska wizja krzyża z Charing przyciąga wzrok przed fasadą budynku stacji kolejowej Charing Cross.

Nadszedł czas, aby pokusić się o odpowiedź na postawione wcześniej pytanie: otóż centralny punkt Londynu jest w miejscu dawnej osady Charing. Pójdźmy tam.

U wylotu Whitehall znajduje się wysepka, po środku której wznosi się okazały majestat króla Karola I. – miejsce naszego spotkania. Przejdźmy na tył pomnika. Kilka metrów od cokołu dostrzeżemy niepokaźną płytę metalową wtopioną w płaszczyznę trotuaru. Inskrypcja odlana w mosiądzu stwierdza między innymi, że właśnie stoimy w centralnym punkcie londyńskiej metropolii. I co? Zawiedzeni? Że tak skromnie i mało odjazdowo? Bez obelisku, fanfaronady i okolicznościowej pompy? Oczywiście, że nie zawiedzeni, bo choć dzisiaj to tylko środek miasta, dwieście lat temu ten niepozorny punkt był centrum 1/6 części świata, jakim ówcześnie władało brytyjskie imperium. O czym jeszcze wspomina tekst na płycie? Nie, nie! Tego nie zdradzę. Postarajcie się odczytać to sami.

W 1633 roku lord Feston zlecił wykonanie królewskiego pomnika z brązu hugenockiemu rzeźbiarzowi Hurbertowi LeSueur (jego nazwisko można odczytać na lewym, przednim kopycie wierzchowca). Doprawdy, to mistrzowska robota, jaki i dowód dbałość o królewski wizerunek, jako że Karol z pomnika jest o kilkanaście centymetrów wyższy od swojego szanownego pierwowzoru. Musimy wiedzieć, że był to pierwszy pomnik władcy konno w dziejach Anglii. Powstało wiele hałasu (dzisiaj nazwalibyśmy to szumem medialnym), gdy dokonano prezentacji dzieła na Covent Garden. Nie mniej wrzawy przyniosło zburzenie go przez purytan podczas Wojny Domowej. Tyle mówi wersja oficjalna. Nieoficjalna zaś stwierdza, że skazaną na śmierć statuę odkupił kotlarz o nazwisku Rivett. Jej fragmentów użył do produkcji naparstków, łyżeczek i noży. Stronnicy Parlamentu masowo je nabywali na pamiątkę klęski znienawidzonej monarchii; rojaliści, dla odmiany, ku rzewnemu wspomnieniu ostatniego z królów. Inwestycji Rivetta pokaźnie zaowocowała dopiero w 1660 roku, kiedy to po przywróceniu monarchii, król Karol II odkupił monument przedstawiający jego ojca. Po wsze czasy posadowił pomnik w miejscu, w którym dzisiaj jest podziwiany.

Zwróćmy uwagę na cokół, będący autorstwa mistrza nad mistrzów – przesławnego Christophera Wrena: do jego wykonania zastosowano najlepszy kamień portlandzki. Przypatrzmy się wnikliwie i z bliska jego licu. Dostrzeżemy w nim rysunki małych muszelek, bowiem budulec pozyskano z morskich pokładów. Domyślimy się również, że dwa pokaźne pachołki po obu stronach pomnika ustawiono ku ochronie zabytku przed ruchem kołowym. Lecz nie o samochody wtedy chodziło, a o intensywny ruch pojazdów konnych. Pachołki ustawiono w 1836 roku. Odczytamy na nich monogramy monarchy -Wilhelma IV – zwanego też Królem – Żeglarzem.

Usytuowanie pomnika króla Karola I jest doskonałym przykładem brytyjskiego pojmowania kompromisu: dostojny w siodle władca, jedyny w historii Anglii skazany przez Parlament na śmierć, podąża stępa u jednego końca traktu Whitehall; po drugiej stronie, na Parlament Square, w postawie spoczynkowej, z ręka opartą na rękojeści rapiera, tkwi w zamyśleniu Oliver Cromwell – człowiek, który doprowadził do jego egzekucji.

Widoczna na narożnym budynku tablica znamionowa z napisem Whitehall umieszczona została na tym miejscu dopiero w 1931 roku. Do tego czasu wszelka zabudowa w promieniu 100 metrów oficjalnie przynależała do Charing Cross. Adres pocztowy „Charing Cross” obejmował część Trafalgar Square, Northumberland Avenue, Northumberland Street, obydwie strony ulicy Strand, Admirality Arch (otwierający arterię the Mall), górną część Whitehall oraz Spring Gardens. Numeracja budynków, pogrążona w całkowitym chaosie, stała się w pewnej chwili tak dalece bezładna i uciążliwa, że Urząd Pocztowy zmuszony został do jej uproszczenia, czego efekty widzimy w postaci dzisiejszej numeracji. Sklepiki i banki górnej partii Whitehall, te zajmujące budynki u wylotu z ruchliwego Trafalgar Square, należą do obszaru dawnej wioski Charing, podczas gdy tereny poza nimi ówcześnie stanowiły własność klasztorną. W 1245 roku w ich posiadanie wszedł niestrudzony Arcybiskup Yorku i wybudował tu swoją londyńską rezydencję, którą nazwał „York Place”. Miano tego tak wysmakowanego kompleksu architektonicznego dotrwało do początku XVI w., gdy to na politycznej scenie Królestwa pojawił się na kardynał Wolsey – syn oberżysty – rzeźnika, polityk wytrawiony ze skrupułów, duchowny o duszy rządnej władzy i papieskiej tiary. W 1514 r. Wolsey przyjął godność arcybiskupa i sprytnie wykorzystał okazję wprowadzenia się do „samotni” York Place. Z determinacją i energią przystąpił do prac budowlanych, w efekcie których York Place rozkwitł do postaci obszernego dworu i zyskał przepych, jakiego nie znano w komnatach królewskiego Pałacu Westminsterskiego. To prawda; arcybiskup Wolsey rozsmakował się we władzy i ponad miarę sycił nią zmysły.. Przewrotność, tak dobitnie cechująca moralną sylwetkę arcybiskupa, nieubłaganie odwzorowała się na jego przyszłym losie: potęga Wolsey’a trafiła na skałę papieskiego sprzeciwu wobec rozwodu Henryka VIII z Katarzyna Aragońską, o którą to separację arcybiskup walczył osobiście i zażarcie. Przegrał. Z dnia na dzień utracił wpływy, pozycję i skonfiskowany dwór. Po najciemniejszy zakamarek własnego serca poczuł piekący ból królewskiej niełaski. Odarty z purpury padł na kolana, by już się z nich więcej nie podnieść. Pięć dni po opuszczeniu przez Wolsey’a jego siedziby, wprowadził się tam Henryk VIII. Zbyt długo i biernie patrzył zazdrosnym okiem na wystawny splendor York Place. Miało to miejsce w 1529 roku i od wtedy to starą, wielowiekową nazwę o rodowodzie z hrabstwa York zastąpiło jedno słowo, lecz jakże malownicze – Whitehall. Od tamtej pory pałac o tej nazwie stanowił siedzibę królewską i skupiał większość ministerstw. W 1698 roku amok dwudniowej pożogi do szczętu wypalił wnętrza kompleksu dworskiego pozostawiając, jakby ku przestrodze, oczernione kikuty rozłamanych narożników ścian. Dwór na zawsze opuścił już to miejsce, lecz nazwa trwale w historii pozostała.

Wchodząc z Trafalgar Square w Whitehall trzymajmy się lewej strony ulicy i skręćmy w pierwszy prześwit między kamienicami. Uliczka Craig’s Court, wąska i ciemna niczym tunel, zaprowadzi nas do prostokątnego podwórka zdominowanego reprezentacyjnym frontonem osiemnastowiecznego Harrington House. Budynek oddano do użytkowania w 1702 roku i od tamtej pory jego szlachetnie dostojne oblicze jest symbolem chybionych kalkulacji i zawiedzionych ambicji.

Podczas gdy władze zmagały się z uprzątaniem zgliszczy Pałacu Whitehall, a nad okolicą unosił się mdlący swąd minionej katastrofy, Hrabia Harrington wykupił ten teren i przystąpił do wznoszenia rezydencji. W śmiałej perspektywie dostrzegał bowiem konieczność powrotu królewskiego dworu na Whitehall. W tych czasach król osobiście mianował ministrów, wskazywał biskupów, obdarzał nielicznych łaską lub licznych niełaską kierując się własnym widzimisię. Zamysł Harringtona był nad wyraz prosty: bezpośrednie sąsiedztwo z Pałacem Królewskim bez najmniejszej wątpliwości musiało zaowocować tytularnymi nadaniami i deszczem lukratywnych przywilejów. Plan całkowicie spalił na panewce: dwór więcej tu nie powrócił, a iluzoryczne przywileje rozpłynęły się we mgle wczesnych poranków.

Południową stronę podwórza wysłania monumentalna fasada o charakterze wiktoriańskim. To tyły Old Scotland Yardu – kiedyś głównej siedziby stołecznej policji. Dzięki bliskości tego urzędu pokoiki przy Craig’s Court wynajmowali przede wszystkim liczni detektywi i emerytowani policjanci, którym zaprzyjaźnieni koledzy zza rogu „podrzucali” kryminalne przypadki do rozwiązania. Ciekawostka wąskiego Craig’s Court polega jednak na czym innym. Spójrzmy pod nogi. Wzdłuż ścian rzędem biegną ułożone grzbiety granitowych płyt. Pochodzą one z czasów, gdy konne zaprzęgi były jedynym środkiem transportu miejskiego. Koła powozów i bryczek opinały twarde żelazne obręcze i jedynie granit opierał się ich ostrzom. Rzędy płyt w zaułku uświadamiają, jak wąskie były londyńskie uliczki. To właśnie ta ciasnota przyczyniła się w XVIII wieku do przyśpieszenia gruntownych zmian urbanistycznych miasta. Jak do tego doszło? Oczywiście przez niepozorne zdarzenie. Musimy wiedzieć, a to dzisiaj trudno sobie wyobrazić, że ówczesne ulice nie posiadały chodników. Szerokość ulicy ograniczały ściany kamienic. Londyńczycy wychodzili na ulicę prosto pod koła rozpędzonych powozów. „Trzymać się ścian” głosiła naczelna zasada pieszego Londyńczyka. W 1762 roku powiedziano „dosyć” i na porządku dziennym obrad Izby Gmin stanął tzw. Paving Act, kategorycznie nakazujący wytyczenie i wybudowanie wzdłuż każdej z nich stosownych, brukowanych pasów, oddanych tylko i wyłącznie do dyspozycji pieszych. Ustawa, jak żadna do tej pory, otrzymał poparcie każdej z opcji politycznych. Jeden tylko punkt pozostał ze znakiem zapytania: kto za to wszystko zapłaci. Tu sala obrad Izby rozpadła się na dwa równoważne stronnictwa: jedno nalegało, by sami kamienicznicy sfinansowali budowę chodników przed własnymi posesjami; drudzy zwracali uwagę na zbyt duże koszta zrzucone na prywatne barki i sugerowali pieniężną pomoc ze szkatuły skarbca. Decyzyjny pat utrwalił się na miesiące. Ostatecznie problem parlamentarnej impotencji rozwiązał sam zaułek Craig’s Court.

Pewnego przedpołudnia Pan Onslow – Przewodniczący Izby Gmin – przybył do Harrington House. Nie znamy celu jego wizyty, bo nie jest to w tym miejscu najważniejsze. Musimy natomiast wiedzieć, że szerokość Craig’s Court nie równała się tej dzisiejszej, jako że ściany dolegały do linii granitowych krawężników. Powóz Przewodniczącego należał do największych w metropolii (można go nadal podziwiać w Royal Mews) i jakimś psim swędem zaklinował się przy próbie wyjazdu z zaułka. W żaden sposób nie dało rady ruszyć do przodu ani też cofnąć o krok. Do tego wszystkiego kleszcze murów odmówiły Przewodniczącemu opuszczenia powozu zwykłą drogą. Ostatecznie roztrzęsiony Pan Onslow, przy pomocy służby i ku rubasznej ubawie gapiów, niezgrabnie wydostał się przez wyciętą dziurę na dach pojazdu. Na pierwszym głosowaniu Izby Gmin, poświęconemu przyszłości chodników, rzucił na szalę obrad swój ważki głos: koszt budowy chodników w Westminsterze mieli ponieść kamienicznicy. W ten to sposób Londyn uzyskał pierwsze chodniki. Fakt ten wiąże się z kolejną ciekawostką, tyle, że musimy opuścić Zaułek Craig’s Court i przejść na drugą stronę Whitehall.

Na odcinku od wylotu z Trafalgar Square do fasady budynku Admiralicji krawędź chodnika umacniają dwa rzędy grzbietów granitowych płyt,. Przypatrzmy się uważnie dolnemu. W piętnastometrowych odstępach bez kłopotu powinniśmy odszukać „wygrawerowane” na granicie niepozorne symbole układające się w promienisty kształt. To feon (pheon) – symbol grota strzały. W sumie jest ich siedem i nie wzięły się tutaj przypadkowo. Historyczne tło ich pojawienia się w ciele twardego granitu sięga szesnastowiecznych walk Anglików z Hiszpanami, a bezpośrednio gospodarnego usposobienia Królowej Elżbiety I. Będąc kobietą skrupulatną (jak większość Tudorów), nie zwykła tolerować strat w wojskowym ekwipunku z tytułu „zapodziania się”, tym bardziej podczas wojny, kiedy to liczyła się każda szpada, bagnet czy ostroga. Naczelnemu Generałowi ds. Zaopatrzenia wydała rozkaz rozwiązania palącego problemu. Odpowiedzialnością za uporządkowanie braków w ekwipunku obarczono Sir Henryka Sidney’a, który wpadł na pomysł znakowania każdego asortymentu armijnego wyposażenia – od łyżki po działo – wyraźnie dostrzegalnym symbolem. Feon zaczerpnął z własnego herbu rodowego.

W 1762 roku wszedł w życie wspomniany już „Paving Act” i Admiralicja szykowała się do sfinalizowania inwestycji wygodnego chodnika przed murami własnej instytucji. Jedynie właściwym, bo najtwardszym surowcem do wykonania płyt krawężnikowych uznano granit z Aberdeen i tam też go zamówiono. W osiemnastym wieku podróż ze Szkocji do Londynu nie trwała kilku dni, raczej wymagała tygodni, natomiast transport granitowych płyt musiał trwać miesiące. Należało uzbroić się w długie oczekiwanie. By mieć absolutną pewność, że wydrążone, obrobione i opłacone w Szkocji płyty granitu rzeczywiście dotrą do zleceniodawcy, wybijano na nich promieniste feony. Kamienne bloki z wtedy to wybitymi znakami tkwią w jezdni do dzisiaj i są symbolem nie tylko granitu najlepszego gatunku, ale i cierpliwości oficjeli Admiralicji sprzed 250 lat.

Beztroski spacer po Whitehall jest dobrą okazją, by sobie uzmysłowić, że wymiar sprawiedliwości w średniowiecznej Anglii całkowicie nie przystawał do naszych współczesnych wyobrażeń: nie istniała policja, funkcje sądowe sprawowało tylko paru sędziów, a dochodzenie sprawiedliwości odbywało się według zasady „might is right” co oznacza, że silniejszy miał zawsze rację. Ziemianie utrzymujący mocny garnizon najemny, mogli bez najmniejszej wątpliwości liczyć na pozytywny werdykt sądowy w sporze ze mniej zbrojnym sąsiadem.

Inaczej sprawy się miały w otoczeniu Pałacu Królewskiego, gdzie nad porządkiem czuwała Rada Zielonego Obrusu (Board of Green Cloth). Dziwna, ale prawdziwa nazwa pochodzi od koloru obrusu stolika, przy którym mianowani do tego lordowie zwykli skupiać uwagę nad sprawami codziennego życia w okolicach dworu. Jednym z zadań Rady było między innymi udzielanie licencji na prowadzenie w tej okolicy teatrów czy tawern. Choć Pałac Whitehall spłonął w 1698 roku i od tamtej pory dworu tu nie ma, Rada Zielonego Obrusu nadal działa zgodnie ze statusem nadanym jej grubo ponad 400 lat temu. Co roku, w lutym, właściciele biznesów prowadzonych w okolicach niegdysiejszego Pałacu, udają się do Rady, by odnowić stosowne licencje.

Trzymajmy się prawej strony ulicy i skierujmy się w dół. W prześwicie bramy rzućmy okiem na budynek z cegły, zdominowany potężnymi kolumnami greckimi, dźwigającymi szeroko rozwarty trójkąt frontonu. To siedziba Admiralicji, w której od XVIII w. planowano największe kampanie morskie brytyjskiego Imperium. Budynek postawiono w 1726 roku i przez kolejne 50 lat nosił kpiarskie brzemię „wstydu Londynu”. Dzisiaj nie dostrzeżemy powodu do tak skrajnie ujętej opinii, ale w ówczesnej epoce daleko lepiej powszechnie orientowano się w charakterystycznych elementach klasycystycznego kanonu, szczególnie tych, uwidocznionych w architekturze. Musimy wiedzieć, że kolumny klasyczne (korynckie, doryckie i jońskie) charakteryzuje nie tylko odmienność bogactwa kapitelu, ale też ścisła proporcja wysokości kolumny do jej średnicy. Dowództwo zaakceptowało projekt Thomasa Repley’a nie dostrzegając jednakowoż szczegółu, iż trójkątny fronton znajdował się dokładnie na poziomie okien drugiego piętra. Wynikło nerwowe zamieszanie. – A kto, łaskawi panowie, zapłaci za świece, które będziemy tu latami palić? – grzmiał Naczelny Admirał. Rozkazem polecono Repleyowi wydłużyć kolumny, podnieść fronton i tym samym dać do pomieszczeń więcej słońca. Architekt buntował się, lecz padł na placu boju: kolumny pociągnięto do dzisiejszej wysokości, wprowadzając tym samym do jońskiego szyku wyraźną anomalię i niegustowną dysproporcję. Stołeczną ulicę i salony opanował śmiech i drwina; na dziesięciolecia przywarły do siedziby Admiralicji niepochlebne określenia w rodzaju „hańby Londynu”, „architektonicznego żartu” itp. Obraz zbiorowego gwałtu, dokonanego na greckim dziedzictwie, zbudził nawet opinie za wyburzeniem całości, lecz ojcowie brytyjskiej hegemonii morskiej uchwycili się ostatniej deski ratunku.

By w całości pojąć prostotę wojskowego rozwiązania, przejdźmy na drugą stronę ulicy i jeszcze raz rzućmy okiem na kolumnadę. Tak, tak, macie rację. Nie jest dostatecznie widoczna. Parawan jasnej fasady skutecznie zasłania ją przed okiem przechodniów. Projektu tego „listka figowego” podjął się w 1761 r. Robert Adam. Nieatrakcyjną płaszczyznę muru nieznacznie ożywia łuk bramy wjazdowej, a ponad nim dwie dynamiczne sylwetki skierowanych ku sobie hipogryfów – koni o orlich skrzydłach i wężowych ogonach zakończonych rybią płetwą. Po prawej stronie, w skrajnym, górnym narożniku fasady, odnajdziemy płaskorzeźbę rysującą kołyszący się na falach rzymski galeon. Po przeciwnej natomiast stronie rzuci się w oczy osiemnastowieczna fregata angielska, wyposażona w działa rufowe. W ten prosty sposób Robert Adam symbolicznie oddał szacunek najstarszemu w historii i ówcześnie najnowocześniejszemu z okrętów wojennych, jakie napisały i za jego dni pisały przebogatą historię śmiałych wyczynów morskich.

Stojąc przed nieciekawą architekturą siedziby Admiralicji, oddzieleni od niej pasem ruchliwej Whitehall, zwróćmy się w prawo i skierujmy kroki w przecznicę tuż obok. Na szyldzie z nazwą ulicy odczytamy spektakularny napis Great Scotland Yard. Użyłem słowa „spektakularny”, bo na swój sposób pobudza on dreszcz wyobraźni. Według mojej skali najpopularniejszych w świecie słów o angielskim rodowodzie, Scotland Yard zajmuje trzecie miejsce; poprzedzające to England London. Mam nadzieję, że czytelnicy zgodzą się z moja oceną. Chętnie też przychylę się do opinii sympatyków sportu, że czwartym w tej klasyfikacji będzie FC Liverpool.

Great Scotland Yard jest jedną z trzech ulic o podobnej nazwie, istniejących kiedyś na mapie miasta. Middle Scotland Yard i Little Scotland Yard zniknęły z planu miasta i przepadły w zapomnieniu. Nazwa przylgnęła do okolicy od czasów saksońskich, kiedy ustanowiono tu szkocką ambasadę, a tym samym skrawek ziemi niepodległy Koronie. Choć od czasu zjednoczenia przez Króla Jakuba I obu krajów minęły wieki, formalny status ambasady do dzisiaj nie został zniesiony. Nabierzmy więc przekonania, że wstępując w mury Great Scotland Yard, formalnie rozpoczynamy spacer po Szkocji.

Zanim zagłębimy się w cieniu Great Scotland Yard, spójrzmy na boczną elewację narożnego pubu Clarence Tavern. Ceglana ściana o dwóch rzędach okien posiada szczególny element architektoniczny, wydający się nie posiadać określonego przeznaczenia i całkowicie nie pasujący do symetrii całości. Ciasno zawinięty łuk wystaje poza płaszczyznę ściany między oknami drugiej kondygnacji. Oczywiście nie jest to portal niegdysiejszych drzwi (bo skąd one tam?), nie jest to też element zamurowanego onegdaj okna, bowiem jego obecność tutaj burzyłaby wszelką proporcję. Nie będę trzymał dłużej w niepewności: to, co pozornie wydaje się spełniać rolę okiennej obdasznicy, w rzeczywistości jest niezwykłą pamiątką zwykłego zamachu bombowego. Terroryzm irlandzki nie jest tworem ostatnich trzydziestu lat; w 1880 roku Fenianie zdetonowali kilka bomb na terenie miasta. Najsilniejsza wyrządziła szkody w otoczeniu głównej kwatery policji, do której stąd tylko kilka kroków. Miejsce, w którym stoimy, ucierpiało najbardziej; między innymi zawaliła się okazała marmurowa arkada, misternie rozpięta nad ulicą, wiążąca boczną ścianę Clarence Tavern z elewacją przeciwległego budynku. Biały łuk jest jej niewinną pamiątką i ocalałą resztką. Właściciel tawerny na swój sposób powetował sobie poniesione straty: rozgłos wydarzenia zwabił niezliczone rzesze ciekawskich, chętnych, za trzy pensy, na własne oczy ocenić skutki spustoszenia. Niebywały obrót pubu ze znaczną nadwyżką pozwolił odbudować straty poniesione w rezultacie akcji Irlandczyków.

Ulica Great Scotland Yard zyskała odwieczną sławę w 1829 roki, kiedy utworzono przy niej główną kwaterę Metropolitan Police. Tylną elewację gmachu mogliśmy wcześniej podziwiać podczas krótkiej wizyty przed Harrington House(Polish Express nr 54). Nazwa Scotland Yard szybko i na trwałe przylgnęła do gmachu pod nr 3-5, jak i do instytucji, której funkcjonariusze stali się synonimem prawości, sprawności i pracowitości. Poza biurami, na zapleczu kwatery, mieściła się ciasno usytuowana stajnia (za chwilę odegra swoja rolę w naszym spacerze). W 1892 roku Scotland Yard przeniósł się do nowej kwatery. Dzisiaj, jak sami widzimy, miejsce to jest opuszczone; budynek sposępniał i poszarzał, pogrążył się w marazmie teraźniejszości. Szczęśliwie, od czasu do czasu, ożywa wspomnieniami przeszłości. Zaraz za starym Scotland Yardem, po tej samej stronie ulicy, elewacja kolejnego budynku wiktoriańskiego przyciąga wzrok ku wrotom stalowych odrzwi, opatrzonych gładkimi promieniami łuków i prostymi w deseniu pilastrami. Zwróćmy uwagę na niezwykły, kolisty kształt okien rzędu pierwszego pietra. Podobnie jak łuk na tawernie, tak i one nie wydają się nie mieć konkretnego znaczenia i architektonicznego sensu. Tajemnica tkwi w czasach, kiedy omawiano ideę powstania przestronnej, policyjnej stajni. Każdy skrawek terenu już wtedy był na wagę złota, tym bardziej w urzędowym centrum stolicy. Ile miejsca zajmowało kilka powozów wraz z zaprzęgiem? Z pewnością znacznie więcej, niż tyle samo dzisiejszych samochodów. Ktoś pomyślał, że powozem nie można pokierować tak, jak daje się poprowadzić konia – po schodach na piętro. Oto istota tego, co tutaj zaistniało. W odpowiedniej porze dnia i przy odrobinie szczęścia (uczestnicy spaceru tego doświadczyli) zauważymy konnych funkcjonariuszy Mounted Branch (Policja Konna) wjeżdżających do bramy. Rozprzęgają tam wierzchowce i prowadzą je na piętro. Wierzcie mi, to niezwykle urzekający i niebywały widok końskiego grzbietu, zgrabnie falujący podczas stąpania zwierzęcia po kolejnych stopniach.

Obszerny łuk za naszymi plecami przedziela krótką przecznicę Scotland Place. Spod niego jeszcze raz spojrzymy w stronę stajni, lecz wzrok poprowadźmy w prawo, ku górze, ponad dachy. Widzimy nietypową ceglaną wieżycę, nijak się mającą do podstawowych wymóg mieszkaniowych, bądź jakichkolwiek innych użytkowych. Trudno zgadnąć, jakie jest jej przeznaczenie? Być może nie. W czasach wiktoriańskich nie było telefonów i nie znano radia. Sprawność ówczesnej straży pożarnej wynikała z bystrości oka obserwatora, który z niej właśnie bacznie wypatrywał oznak rozwijającej się pożogi. Obszerne okna parteru budynku spełniały w przeszłości funkcje bram posterunku straży ogniowej, zaś poręcz platformy obserwacyjnej unosiła się daleko wyżej ponad najwyższymi budynkami tej części miasta.

Wyjdźmy na przestronną i mało uczęszczana ulicę Whitehall Place. Przeciwną jej stronę zdominował późnowiktoriański, rubaszny i ciężki gmach Ministerstwa Obrony (The War Office). Nie będziemy nawet próbowali dotrzeć do tajemnic skrywanych za murami gmachu, który liczy ponad 5 km korytarzy, a żaden z nich nie skręca pod kątem prostym. Mamy wrażenie, że War Office postawiono na planie prostokąta, lecz w istocie obrysowany jest nieforemnym czworokątem. Choć wiktoriańscy Londyńczycy rozmiłowali się w mnożeniu budowli tego formatu, nie wyzbyli się oszczędnej roztropności w podejmowanych przedsięwzięciach. Postacie, rozmieszczone w górnych partiach każdego z narożników budynku, są jednymi z najszykowniejszych z owego okresu, i „personifikują” dbałość o błogostan publicznej sakwy. Pójdźmy w prawo, by przyjrzeć się sylwetkom pierwszej z par: to Prawda i Sprawiedliwość. Po przeciwnej stronie gmachu (tak, tak, długi spacerek przed nami) zasiadają Sława i Zwycięstwo. Skręćmy w prawo, w ulicę Whitehall Court. Zaraz rogiem dostrzegamy kolejne dwie sylwetki stanowiące alegorię Wojny: jedna trzyma czaszkę, druga, w hełmie, dzierży miecz. Na drugim krańcu dwie kobiety – Smutek i Radość – są metaforą Pokoju. Każda z elewacji posiada więc cztery postacie z szesnastu różnych, jakie miały zdobić narożne poddasza Ministerstwa. Najwyższa pora ukazać oszczędność poczynioną przez wojskowe dowództwo. Podobnie, jak w przypadku kolumnady Admiralicji, tak i tutaj wojskowi postanowili ukrócić twórczą samowolę artystów: doszli do wniosku, że wcale nie potrzebują szesnastu figur. – Skoro za jednym razem możemy dostrzec najwyżej trzy grupy postaci, to co tu się przejmować całym kompletem. Zamówmy cztery zestawy, po dwie kopie z każdego. Nikt nie zauważy, że się powtórzą – zaproponował ktoś odważnie. Obejdźmy War Office dookoła. I co widzicie? Ponownie ukazują się te same figury. Czy nie sprawdziło się przewidywanie bystrego wojaka? Rzeczywiście, nikt nie dostrzega różnicy (oczywiście poza nami).

Zatrzymaliśmy się na przestronnym zbiegu ulic Whitehall CourtHorseguards Avenue. Proponuję, by odwrócić się i spojrzeć ponownie w Whitehall Court. Na całej długości ulicy, po przeciwnej stronie War Office, rozpościera się wyniosła, wielopiętrowa kamienica o drobiazgowo rozbudowanym frontonie, przesycona typowymi dla neogotyku strzelistymi wieżyczkami, pinaklami i iglicami. W 1870 roku w tym miejscu dreptalibyśmy jeszcze po błotnistym brzegu Tamizy. Embankment przepchnął rzekę do jej dzisiejszego koryta, pozwalając na poszerzenie zabudowy okolic Whitehall. Wtedy też powstał ten budynek. Nie jest to obiekt rangi historycznej: w jego lewym, skrajnym skrzydle mieści się wejście do National Liberal Club, którego wewnętrzne ściany, dostrzegalne przez okna, jako pierwsze w mieście wyłożono eleganckimi kafelkami. Swojego czasu dostojny Lord Birkenhead, a nie był on członkiem Klubu, wpadł tu goniony naturalną, ludzką potrzebą. Na pytanie recepcjonisty, w jakiej to przybył sprawie, odparł, że nie cierpiącej zwłoki. – Czy jest Pan umówiony na wizytę?- upewniał się służbista. – Wizytę?- ledwo wykrztusił z siebie przybyły – Kto wymyślił wcześniejsze zapisy do publicznego wychodka?- wykrzyczał zdesperowany Lord nie pojmując charakteru miejsca, do którego mylnie doprowadził go widok połyskujących kafelków.

Środkowy segment kamienicy z pewnością zainteresuje sympatyków szpiegowskich sensacji. W 1907 roku Admirał Mansfield Cummings, legendarny „C”, założył tu pierwsze biuro wydziału MI6, otwierając tym samym ekscytujący rozdział współczesnej historii brytyjskiego wywiadu.

Proponuje jednak skupić się na niepozornym detalu, znajdującym się około 20m od narożnika budynku przy zbiegu Whitehall CourtHorseguards Avenue. W niepozornej, niebieskiej, metalowej tabliczce, wmurowanej w ścianę około 30.cm nad płaszczyzną chodnika, dźwięcznie pobrzmiewa treść ostatnich 450. lat londyńskiej historii. To oznaczenie granic parafii, znaki, jakich dziesiątki ujrzymy podczas spacerów po zakątkach brytyjskiej stolicy. Przypatrując się jej z bliska, niejako sięgamy wzrokiem do wczesnej epoki samorządu lokalnego dawnego Londynu.

Do Reformacji, dystrybucją środków finansowych, tzn. utrzymaniem szkolnictwa, naprawą dróg, prowadzeniem szpitali i schronisk dla ubogich, zajmowały się kościoły. Rok 1536 zmienił wszystko. Na głucho zatrzaśnięto bramy klasztorów, a ciężar socjalnych zobowiązań spadł na barki parafian. Wśród osobistości własnego grona wybierali Rady Parafialne, których naczelnym zadaniem było oszacowanie pieniężnych potrzeb otoczenia, a tym samym określenie i pobór stosownego podatku parafialnego (Parish Rate). Pierwsze oficjalne Rady Hrabstw (County Council) powołano do życia dopiero w 1889 roki i do tej pory Rady Parafialne wykonywały znaczną część swoich statutowych i pozastatutowych zadań. Tak wiec przez prawie 400 lat tryb życia regulowała parafialna przynależność: na wsiach nie było z tym najmniejszego kłopotu, lecz ciasno zaludniona aglomeracja wymagała przejrzystych rozwiązań, by dać jednoznaczną odpowiedź – kto należy i gdzie. Przystąpiono do oznaczania granic parafii i użyto do tego celu niebieskich tabliczek. Dokładne umieszczenie oznaczeń miało wagę nadrzędną: niektóre parafie cieszyły się dobrobytem z tytułu hojnych zapisów drogą spadków lub nadań i pobierały niższy podatek, natomiast sąsiedztwo pozbawione podobnych względów, szacowało płatnicze obciążenie na bardziej dotkliwym poziomie. Finansowym interesem każdego obywatela było wiec dokładnie wiedzieć, do jakiej parafii przynależy.

Na tabliczce budynku przy Whitehall Court odczytamy monogram „StMW”. To symbole granicy parafii St Margaret’s Westminster i kościółka w pobliżu Opactwa. Powód ustanowienia tutaj granicy SMW był dość wyraźny: gdy Henryk VIII skonfiskował Kardynałowi Welsey’owi pałac, wybudował majestatyczną bramę przegradzające Whitehall. Poza nią zaaranżowano dworski ogród nieziemskiej urody. Nie uwzględniono jednak niewzruszonej siły tradycji. Cmentarzem parafialnym tej części Londynu był zakątek na tyłach kościoła St Margaret’s Westminster. Niedaleki kościół St Martin-in-the-Fields przy Charing Cross nie miał własnego miejsca pochówków. Wkrótce Henryk VIII zrozumiał, iż rozrastająca się populacja okolic Charing Cross przekłada się proporcjonalnie do wzmożonej częstotliwości procesji pogrzebowych, ciągnących milczącymi konduktami pośród cudowności dworskiego parku (co dopiero powiedzieć o plagach nawiedzających okresowo przeludnione miasto). Król nie mógł się stąd zabrać, ani też powstrzymać żałobnikom od formowania sakralnych konduktów. Wpadł na salomonowe rozwiązanie: kościółkowi St Martin-in-the-Fields nadał rangę parafii i nakazał dołączyć do niego wszystkim wiernym, zamieszkującym na północ od bramy „kalanego” ogrodu. Niebieska tabliczka na murze budynku do dzisiaj precyzyjnie określa granicę parafii St Margaret’s Westminster.

Wydaje mi się oczywistym, iż podczas prac nad jego projektem, architekt miał mentalnego „doła” (przepraszam za niezbyt wyszukane określenie) i to pod jego presją „popełnił” owy projekt. Utwierdzony jestem także w opinii, że akceptującym go generałom do serca przypadła prostota wizji jakby żywcem przeniesionych z deski projektowej bunkra przeciwlotniczego. Może i coś jest na rzeczy, bowiem prace w tym miejscu rozpoczęto w 1930 roku, a ukończono dopiero po ostatniej wojnie (może więc na wszelki wypadek?). Wejście główne pozornie tylko „zdobią” rzeźby „Tłustych Pań”, jak zwykli je nazywać zatrudnieni tu pracownicy. W sumie zamówiono ich cztery, symbolicznie ukazujących Ziemię, Wodę, Powietrze i Ogień. Ocena pierwszych – Ziemi i Wody – prawdopodobnie powstrzymała dowództwo od prezentacji kolejnych. Do dzisiaj też nikt nie potrafi jednoznacznie powiedzieć, która z nich jest którą. Mówiono nawet, że indagowany o to twórca „Pań”, rzeźbiarz Sir Charles Wheeler, w odpowiedzi bezradnie rozłożył ręce.

Smakiem tego miejsca, smakiem wina w kolorze burgunda, jest natomiast „Winiarnia Henryka VIII” (wcześniej „Piwnica Olivera Cromwella” (Oliver Cromwell’s Cellar), znajdująca się tuż pod naszymi stopami. No może nie tak tuż – to przecież całe 12 m. Rodowód tej niegdysiejszej gospody sięga XIV wieku, ale nadal można pokusić się o ciekawość smaku wina w tak niezwykłym miejscu. Wystarczy wystąpić do Ministerstwa o oficjalną na to zgodę. Jest o co powalczyć: w XVI wieku pękate puchary osuszali tutaj żeglarze Henryka VIII; w XVII i XVIII w. członkowie sztabu Admiralicja „dopracowywali” tutaj koncepcje władania wyspami dalekich oceanów; dzisiaj popija tu kadra Królowej Elżbiety II.

Pośpieszmy teraz ku Horse Guards, nieustannie mieniącej się błyskami fotograficznych fleszy. Rzućmy tylko przelotnie okiem na sylwetkę Spencera Comptona, VIII –go Księcia Devonshire, stoicko przyglądającemu się poruszeniu wokół garnizonu. Książę to polityk jedyny w swoim rodzaju, wyjątkowy w Anglii i myślę, że na całym świecie; trzy razy proponowano mu objęcie fotela szefa rządu, lecz niezłomnie i za każdym razem odmawiał.

Zgodzimy się, że widowisko pt. Horse Guards trąci archaizmem, ale to przeżytek dla oka najmilszy. Pierwsza parada Horse Guards odbyła się przed Henrykiem VIII w 1535 roku. Od wtedy też, każdego roku, w dniu urodzin panującego monarchy, jesteśmy świadkami przebogatej w formie i stylu ceremonii Trooping the Colour. O tym dobrze wiemy, ale nie zadajemy sobie pytania, skąd w tym miejscu wziął się wojskowy garnizon. W książkach doczytamy, że kiedyś, przez sto lat, budynek stanowił siedzibę dowództwa. Ale co przedtem? Cofnijmy się więc do epoki Tudorów i Stuartów, dynastii których nie było stać na utrzymanie regularnego wojska. Czasy były nieustanną zawieruchą, a okoliczności polityczne zmieniały się jak w kalejdoskopie. Brak armii nie świadczył, że wszystko wystawione było na pastwę losu. Możne posiadłości utrzymywały stałą straż najemną, a Pałacu Królewskiego strzegł regularny oddział wojskowy. To dla jego potrzeb, w 1649 roku, wybudowano kwaterę. W 1660 roku Król Karol II przejął tron królewski i powrócił do Pałacu Whitehall. Dla wszelkiej własnej pewności i ochrony dworu, rozbudował zaplecze wojskowe i wprowadził w jego mury dwa oddziały gwardii konnej. Choć pożar w 1698 roku obrócił Pałac w zgliszcza i dwór wyniósł się stad na zawsze, choć w jego ślady poszło wojskowe dowództwo, garnizon Horse Guards, ku uciesze turystów, trwa do dzisiaj.

Nie zagłębiajmy się dalej w historii. Proponuję skupić się na obiektach, które zwykle się pomija podczas spaceru po Horse Guards. Przejdźmy przez frontowy podwórzec koszar i wejdźmy do obszernej, zacienionej bramy, prowadzącej na kamienisty plac paradny. Stańmy po jej środku i, ku zaskoczeniu mijających nas turystów, zainteresujmy się nie sylwetką wartującego w bramie kawalerzysty, lecz spójrzmy w górę. Na środku sklepienia ujrzymy monogramy FSM i znany już nam StMW. Rozdziela je ciemna kreska – linia znamienna, bo rozgraniczająca tereny parafii St Martin-in-the-FieldsSt Margaret’s Westminster. Doceniamy teraz, a w zasadzie doceniali żołnierze, wagę przynależności do określonej parafii, one to bowiem pobierały podatki stosownie do stopnia własnej zamożności (zobacz Polish Express nr 55). Połowa z kawalerzystów, zasiedlająca skrzydło po stronie St Martin, z bólem płaciła więcej, jako że parafia była uboższa, natomiast koledzy z kwater po drugiej stronie bramy na głos chwalili dobrodziejstwo patronki Małgorzaty, zaradnie dbającej o dostatniość parafian, a co za tym idzie, upominającej się o niższy wymiar podatkowej należności.

Podwórzec paradny Horse Guards ma niewiele więcej uroku od bezkresu kamienistej pustyni. To, co nas zainteresuje, znajduje się w pobliżu zabudowań koszar. W głębi, po lewej stronie, dostrzeżemy czarny, kuriozalny odlew moździerza artyleryjskiego nazwanego Pomnikiem z Kadyksu (Cadiz Memorial). Brytyjczycy działo otrzymali go od Hiszpanów w dowód wdzięczności za zwycięstwo Wellingtona nad Francuzami w bitwie pod Salamanką w 1812 roku. Ustawienie militarnej osobliwości o tym wizualnie dwuznacznym charakterze dało ówcześnie asumpt do niezliczonych dowcipów, nawiązujących do rozwiązłego stylu życia Księcia Regenta – późniejszego króla Jerzego IV. „ Cadiz Memorial jest na miarę Księcia jak i jego miarą patrzenia na kobiety” – pisano w brukowych gazetkach. Po przeciwnej stronie placu spoczywa poziomo ustawiona lufa „Tureckiej Armaty”. Skonstruowano ją w 1524 roku, a zdobyto w Egipcie podczas kampanii wojennej przeciw Napoleonowi Bonaparte. Działo, usadowione tu w 1801 roku, miało w owym czasie opinię najbardziej morderczego pośród broni. Kilka lat po później niejaki kapitan Despard zorganizował spisek mający na celu zabicie króla. Wymarzoną okazją miała być tradycyjna parada wojskowej konnicy. Działo, „do oporu” nabite żelaznym siekańcem, cierpliwie czekało na moment pojawienia się przed nim królewskiej karety. Szczęśliwie spisek odkryto w ostatniej chwili, ponieważ z karety, króla, woźniców i koni nie zostałoby nawet śladu.

Przed bramą stoją dwie niepozorne, żeliwne lampy. Pomalowane są na czarno, jako że to królewski kolor. Zauważymy na nich monogramy GIVR (George IV). Lampy pierwszy raz zabłysnęły płomieniem w 1822 roku – ledwie par lat po pierwszej prezentacji działania oświetlenia gazowego w Londynie. Fakt, że nie są zbyt urodziwe, wymuskane i wyszukane w formie, lecz potrafią zaimponować: oto najstarsze w świecie, nadal niezawodnie działające lampy gazowe. Niezwykłe prawda? Wchodząc ponownie w bramę, zajrzyjmy za jej prawe skrzydło. Narożnik w obrębie zawiasów, wmurowanych w kamienny mur, blokuje wygięta rura nasrożona ostrymi rzędami metalowych ostrzy. Umocowana jest poziomo około 80 cm ponad ziemią. Jakaż jest jej rola, jakie ma spełnić zadanie? To ciekawe pytanie. Ani przez nią przejść, bo szkoda spodni, tym bardziej pod, jako że zabolą plecy: krótko mówiąc, tutaj się nie załatwimy! Proste rozwiązanie, prawa? I bardzo stare, jeszcze z okresu, gdy w mieście nie zadbano o publiczne szalety.

Opuszczamy Horse Guards i skręcimy w prawo. Z pewnością zainteresuje nas elegancja Banqueting Hall – budynku po przeciwnej stronie ulicy Whitehall i jedynego pozostałego z okazałego starego Pałacu. Król Jakub I postanowił dorównać świetnością dworu rozmachowi podparyskiemu Wersalowi i prace projektowe zlecił znakomitemu Inigo Jonesowi. Architekt przedstawił plany rozległego i kosztownego kompleksu dworskiego, które z miejsca zyskały akceptację głowy państwa. Prace ruszyły z kopyta i równie szybko stanęły w miejscu. Jak to u Stuartów bywało, brakło pieniędzy. Ukończono tylko doskonały w proporcjach Banqueting Hall. Jones jako pierwszy w Anglii ukazał zniewalającą delikatność stylu palladyńskiego. Po krótkim czasie masowo powstawały w całej Anglii budynki – kopie : miejskie ratusze, banki, eleganckie domy. Architekt wprowadził tu jeszcze jedną, równie odkrywczą innowację w budownictwie, której efekty dostrzeżemy niemalże w całym Londynie: jako pierwszy do budowy zastosował kamień portlandzki, doceniając jego niezwykłe zalety, idealnie nadające się do londyńskich warunków. Materiał ten „czyści się sam”, tzn. do czysta opłukuje go deszczowa woda. Z tego to powodu jasno mieni się on na odsłoniętych powierzchniach elewacji, a zachodzi ciemnym kurzem np. pod parapetami okien, gdzie deszcz zwykle nie sięga.

Nie skupię się na smutnym losie króla Karola I, z którym na zawsze splotła się niezasłużona, ponura sława Banqueting Hall. O kulisach zdarzenia doczytamy w przewodniku. Wspomnę tylko, że miecz kata ściął króla na szafocie pośpiesznie ustawionym przed budynkiem. Wcześniejsze opracowania historyczne podają, że miało to miejsce przy środkowym oknie pierwszej kondygnacji, lecz w oparciu o badania i dokumenty opinia ta została definitywnie oddalona. Zdjęto stamtąd też tablicę pamiątkową, po której dostrzeżemy jeszcze ślady.

Dach Banqueting Hall posiada unikalne urządzenie, które dojrzymy z przeciwnej strony ulicy: jest nim metalowa „chorągiewka wiatrowa”, umieszczona po lewej stronie, tuż za balustradową attyką. Dziwimy się z pewnością, jaką to pożyteczną funkcję może spełniać taki wskaźnik? Komu to służyło? Jak to bzdurka za tym się kryje? Otóż nie. Jak się za chwilę przekonamy, powód ustawienia mechanizmu był jak najbardziej poważny i nad wyraz racjonalny. Jego pomysłodawcą był król Jakub II – ostatni ze Stuartów, rzymski katolik, człowiek, który zantagonizował naród usiłując przywrócić starą, odrzuconą religię. Za jego sprawą rzeczy potoczyły się na tyle fatalnie, iż w roku 1688 Parlament wysłał delegację z sekretną misją nakłonienia Wilhelma Orańskiego do przyjęcia korony. Jakub wiedział, że jego pozycja jest tak długo niezachwiana, jak długo wiatry wieją od zachodu, bowiem podmuchy z tego kierunku uniemożliwiała żeglugę floty pretendenta. To właśnie owy wiatrowskaz miał ukazać panującemu nadchodzące zagrożenie. Przez trzy miesiące wiatry nieustannie tężały od Atlantyku i król zasypiał ze spokojem na zamkniętych powiekach. Pewnej nocy tarcza odwróciła się i wskazała kierunek, jaki zwykło nazywać się „Wiatrem Holenderskim”. Stuartowie opuścili tron raz na zawsze.

Gwydyr House jest kilkanaście kroków dalej, za Banqueting Hall, po tej samej stronie ulicy. Tak, jak XX wiek był epoką elektryczności, XIX czasem lamp gazowych, tak Dwydyr House prowadzi nas do nikłego blasku świec i czadu lamp olejowych wieku XVIII-go. Żelazne zawijasy czarnych ramion wsporników utrzymują niepozorną latarenkę rozpiętą nad wejściem. Aczkolwiek zawiera ona energooszczędną żarówkę, lampa jest równie stara, jak sam budynek – liczy 224 lata. Podczas przyjęć i zapadającym mroku u drzwi wejściowych pojawiał się lokaj ze świecą w ręku, wchodził po drabinie i zapalał knoty latarenki zanurzone w oliwie. Na czele każdej z podjeżdżających karet podążał link-boy – chłopak z pochodnią. Rolą każdego z nich było oświetlenie drogi przejazdu powozu. Po dotarciu na miejsce i dogaszeniu żagwi chłopcy cierpliwie czekali na finał balu, by ponownie chwytać głownie i prowadzić zaprzęg w powrotną drogę. W dzisiejszym Londynie nadal pracują link-boys, choć ich obowiązki wyglądają całkiem odmiennie: Covent Garden Opera House używa tego określenia wobec portierów i personelu teatru, odprowadzającego gości do ich samochodów.

Barykadę i policyjny kordon przy Downing Street mijamy po prawej stronie. Czy wiemy, skąd wzięła się ta nazwa? Jeśli nie, to posłuchajcie, szczególnie jeśli nie darzycie sympatią polityków. George’a Downinga współcześni mu nazwali „największym łobuzem chrześcijaństwa”. Studiował w Dublinie, Harvard ukończył jako jego drugi absolwent. W okresie Protektoratu Cromwell zatrudnił go do śledzenia poczynań króla Karola II podczas jego pobytu na kontynencie. Tam też Downing przekonał Karola, by zatrudnił go, a z sercem odda się szpiegowaniu, dla odmiany, swojego wcześniejszego pracodawcy. Do Anglii powrócił już jako podwójny agent. W okresie Restauracji 1660 roku król docenił jego „postawę” nadając mu szlachectwo okraszone dobrą połacią ziemi. Tutaj postawił George dom, który od tamtego czasu uległ dwukrotnej przebudowie.

Na środku ulicy Whitehall stoi pomnik będący przede wszystkim pokaźnym blokiem kamiennym. Nazwa Cenotaph, co po grecku oznacza „pusty grób”, odnosi się tylko do płyty ułożonej na samej górze wojennego pomnika. Reszta to masywny, ociosany cokół. Co charakterystyczne, brak na nim jakichkolwiek odniesień do chrześcijańskich symboli religijnych, które zwykle nadają podobnym monumentom charakteru duchowej refleksji. Powodem tego jest fakt, iż Cenotaph upamiętnia waleczną śmierć wszystkich poległych w obronie Imperium, także tych licznych spoza kręgu obyczaju chrześcijańskiego. Nasuwa się pytanie, czy aby środek ruchliwej ulicy jest najlepszym miejscem ulokowania tak ważnego pomnika? Czyż nie ma w Londynie bardziej honorowego i godnego miejsca? Otóż Cenptaph postawiono tu zupełnie przypadkowo. Po zakończeniu Pierwszej Wojny Światowej czyniono przygotowania do wielkiej parady zwycięstwa. Do Londynu zjechały tysiące żołnierzy Imperium walczących na wszystkich frontach minionej wojny, do tego wielu z państw Europy i Ameryki. Ktoś zaproponował postawienie tuż przy trasie przemarszu tymczasowego pomnika upamiętniającego poległych. Premier Lloyd George ideę zaakceptował. Architekt Erwin Lutyens miał tylko 10 dni na opracowanie koncepcji i wykonanie tymczasowego katafalku. Pracę ukończył w noc poprzedzająca paradę. Pomnik zbudowany był z desek i drewnianych płyt obitych płótnem i pokrytych tynkiem. Ku ogólnemu zaskoczeniu dzieło skupiło uwagę wszystkich. Salutował przed nim każdy z maszerujących oddziałów; cywile pochylali nisko głowy. Lloyd Georgie określił to sukcesem rządu i zlecił wybudowanie monumentu w formie, która dzisiaj widzimy.

W jednym z rozdziałów „Dawida Copperfielda” Dickens opisuje dwunastoletniego chłopca – bohatera powieści – przychodzącego do pubu na Whitehall, zamawiającego puchar najlepszego piwa i w ten sposób celebrującego dzień własnych urodzin. Właścicielka oberży, słysząc powód wizyty chłopca, poczęstowała go darmowym piwem ofiarując ponad to uścisk i matczyny pocałunek. Nastąpiło to, co przydarzyło się Charlesowi Dickensowi w pubie „Red Lion”, kiedy właśnie tak obchodził własne, kilkunastoletnie urodziny. Nigdy nie zapomniał pubu na rogu Whitehall i uliczki Derby Gate. Również i to miejsce pamięta o powieściopisarzu: wysoko, na frontowej ścianie, dojrzymy jego popiersie , refleksyjnie spoglądającego ku nam.

Derby Gate prowadzi do wjazdowej bramy olbrzymiego gmachu z czerwonej cegły. To Norman Shaw Building , który jeszcze nie tak dawno lepiej był znany jako „prawdziwy” Scotland Yard. Policja przeprowadziła się tutaj z ulicy Great Scotland Yard w 1892 roku i „gościła” do roku 1967. Wspomniany okres stał się „złotym wiekiem” londyńskich detektywów takich, jak John Appleby, Roderick Alleyn, czy George Gideon. I te nazwiska zakończą pierwszy spacer po londyńskie ciekawostki, choć na jego koniec może jeszcze jedna refleksja; jak widzimy, większa część budynku wymurowana jest z cegły, lecz partię po prawej stronie wzniesiono z ciemnego granitu. Ironią losu jest, iż w kamieniołomach Dartmoor, strumieniach potu więźniowie wykuwali owe bloki, które następnie kierowano tutaj, na budowę kwatery ludzi, którzy ich pojmali. Tutaj tez kończy się nasz spacer.

Publikacja: Tygodnik Polish Express [GB]

Dodaj komentarz

Close Menu