Słowo Réunion Polakom nic nie mówi, nie brzmi znajomo nawet w kręgach bywalców różnych stron świata. Przecież tak niedaleko stąd do renomowanego Mauritiusa, tylko trzydzieści minut lotu turbośmigłowcem. Wrażenia doznane tam pozwalają nie tylko oniemieć, ale skłonią do postawienia pytania, na które ja sam do dzisiaj nie znajduję odpowiedzi: dlaczego wyspa- jej pełna nazwa to Île de la Réunion – o tak nieziemskiej palecie krajobrazów i przyrodniczej unikalności jest mało znana; powiem więcej: nadal nieodkryta, a przecież bez wątpienia potrafiąca zmienić nasze utarte wyobrażenie o prawdziwie aktywnej, tropikalnej turystyce.

Réunionnais – tutejsi mieszkańcy – w linii prostej pochodzą z… pokładów żaglowców. Portugalczyk Don Pedro Mascarenhas odkrył ląd w 1507 roku (stąd dzisiejsza nazwa archipelagu Maskareny), a 130 lat później Francuzi wbili tu własne flagi nazywając teren Wyspą Bourbon (Île Bourbon), a po Rewolucji Francuskiej przemianowując ją na dzisiejszą Île de la Réunion. W 1663. w zatoce St Paul kotwicę rzucił żaglowiec „Saint Charles” i udokumentowano zejście na ląd niezamieszkałej wyspy dwóch Francuzów z dziesiątką malgaskich niewolników Para Malgaszy, Marie Case i Jean Mousse, doczekała się córki Anny, urodzonej 10 kwietnia 1668 – pierwszej, rodowitej Réunionnaise. W ślad za żaglowcami pionierskich osadników na plantacje wyspy skierowano głównie bandery z afrykańskimi niewolnikami, bowiem Bourbon potrzebowała do pracy wiele więcej rąk, niż się pierwotnie spodziewano. Abolicja niewolnictwa, długo na Réunion nierespektowana, rozregulowała mocno zyskowny system upraw, więc siły roboczej, najtańszych z możliwych, doszukano się w Indiach. Stamtąd napłynęli chętni do zbiorów trzciny cukrowej, kawy i przypraw; azjatyccy kupcy dopatrzyli się na wyspie okazji do prosperujących interesów, a muzułmanie perspektyw szerzenia prawd koranu. W historię Réunion wpisali się również Anglicy kotwicząc tu od 1810 roku do 1815. Dzisiaj statki nie transportują już masowo przybyszów z barwnym bagażem własnej tradycji, historii i zasobu kultury. Kolosalne kontenerowce łączą Île de la Reunion z Francją i kierunkami świata, skąd nadchodzą niezbędne dla wyspy produkty i gdzie ona sama wysyła własne. Mimo, że daleka od macierzystej metropolii, Reunion jest w pełni francuska na swój tropikalnie gorący sposób: uliczne korki są równie uciążliwe, jak w Paryżu, Bordeaux, czy Nantes, a policjanci, w upale, przywdziewają krótkie spodnie identycznego kroju, co noszone przez kolegów w Marsylii i Cannes. Chociaż jachtowe przystanie, plaże i błękitne niebo to niemal panoramy Côte d’Azur, uroczo zaszczepione na Zwrotniku Koziorożca, to architektura kontynentalna w wyrazisty sposób zaabsorbowała swawolny koloryt kreolskiej fantazji, a miejscowa kuchnia zaostrza apetyty na oryginalne mieszanki miejscowych przypraw i ziół. La Réunion lé godiamb! – mówią tu Kreole – Réunion jest piękna!

Od pierwszych dni ustabilizowania wulkanicznej powierzchni gruntu przyroda ewoluowała w przestrzeniach trzech niedostępnych kotlin wulkanicznych, tzw. cirques – Mafate, Cilaos i Salazie – bujnie wypełniając i uszlachetniając każdy ich skrawek i niszę, pnąc się nawet na niemal pionowe górskie granie. Tysiące lat przeobraziły osamotniony ekosystem w urodzajny i zrównoważony endemizm, kształtujący florę w setki odmiennych gatunków botanicznych. Konsekwencje zderzenia z niespodziewaną konkurencją ujawniły się nie w tysiącach lat, czy setkach, a jedynie dekadzie, gdy plenność roślin sprowadzonych na pokładach statków niemal z tygodnia na tydzień poczęła zmieniać koloryt krajobrazu. Pierwszym z brzegu przykład to ekspansja wianecznika (Hedychium gardnerianum Griffith), powszechnie żółcącego się na przestrzeniach niższych lasów, coraz częściej też widocznego wzdłuż ścieżek wiodących rozpadlinami cirques.

Szczególnie na Mafate krajobrazowy trekking górski nie tylko uwalnia ducha przygodowej swobody, ale z pierwszymi krokami w buszu zabiera do niemal pierwotnej przeszłości. Wędrówkę tam z namiotem rozpocząłem od wioski Le Brule w górach na południe od stolicy wyspy, St Denis. Dojechałem tam miejskim busem, który to kurs, dosłownie za kilka groszy, pozwala przeżyć rewię widoków na stromej serpentynie setek zakrętów, wspinających się na krótkiej przestrzeni od zera do 1000 m n.p.m. Potem jeszcze kilka krętych kilometrów pieszo pod górę i mały parking oznajmia kres cywilizacji. Ścieżki górskie prowadzą oznaczeniami, a łatwość ich odnajdywania pozwoliła swobodnie napawać się widokami bez obawy zbłądzenia. W wędrówce i obserwacji krainy zaczyna dominować zauroczenie i radość, natomiast w odczuciu ciała zmęczenie i wola częstszych odpoczynków. Wczesne popołudnie rozbudza mgły i do zmroku już panoramiczna okolica zamyka się widokiem najbliższego otoczenia. Nie bez znaczenia jest już wtedy pomyśleć o miejscu na rozstawienie namiotu. Podaż skrawka płaskiego, w miarę równego terenu jest tutaj więcej niż znikoma. Idąc np. zamgloną ścieżką wzdłuż krawędzi wypiętrzenia Plaine d’Affouches dostrzegłem mikropolankę o powierzchni zaledwie kilku metrów kwadratowych, otoczoną splątanymi chaszczami kosodrzewiny. Na odpoczynek i ognisko miejsce doskonałe, świadczyła o tym kupka zwęglonych patyków, natomiast lekka pochyłość i nierówności przemawiały za poszukaniem obozowiska dalej. Chociaż dochodziła dopiero trzecia po południu, zdecydowałem się rozbić tutaj na noc. Poranek niemal zwalił mnie z nóg; po drugiej stronie ścieżki, niemal na jej krawędzi, otwierała się otchłań kilkusetmetrowej przepaści, a dalej, w perspektywie i ostrym blasku wschodzącego słońca roztaczała się panorama ściany gigantycznego urwiska zwieńczonego szczytem Grand Benare; daleko w dole wypatrzyłem nieliczne punkciki wioskowych budynków na îlets – niewielkich płaskowyżach rozrzuconych w wulkanicznych dolinach. Tam miały poprowadzić mnie kolejne dni wędrówki. Przeczucie spędzenia tu nocy nie omyliło; podczas kolejnych godzin wznowionego marszu nie dostrzegłem skrawka równej ziemi większego od powierzchni mojego buta. Ścieżka wzdłuż spektakularnej doliny Kamiennej Rzeki (Riviere des Galets) wprowadza do serca surowej cirque. Podczas dziewięciu dni wędrówki na Mafate raz zanocowałem w gîtes de montagne (świetnie zorganizowana sieć schronisk górskich) w przeuroczej osadzie La Novelle. Kąpiele w potokach i pod wodospadami na krótko gasiły temperaturę ciała, a pokonywanie niemal pionowych ścian o różnicy wzniesień przekraczających 500 metrów nauczyło odpuszczać przedpołudniową wspinaczkę na północne granie wyeksponowane na słońce. Krótki odpoczynek i uzupełnienie prowiantu w wioskowych sklepikach mocno odprężało przed kolejnym skokiem w głębokie doliny. Pierwsze kroki na równej nawierzchni uliczki w osadzie Cilaos w sąsiedniej kotlinie o tej samej nazwie, dowcipnie uświadomiły, jak dziwacznie nieporadny jest marsz na płaskim terenie.

Niewolnicy zbiegli z plantacji mimowolnie rozdziewiczyli turnie Mafate. Tuż za nimi podążyli chasseurs de marrons ich łowcy. Caron, Mussard, Dugain należeli do najskuteczniejszych. Nie szokowały wtedy trofea łowieckiego rajdu w góry; dziesiątki uciętych prawych dłoni uśmierconych zbiegów, nierzadko też ich głowy, stanowiły podstawę sowitego honorarium. Skok w przepaść osaczonego nieszczęśnika jawił się często wyborem lepszego wyjścia z obu tragicznych. Po ponad 12.latach polowań kotliny wyspy oczyszczono ze skupisk zbiegów. Uchowało ich się tam niewielu, zaszczutych i zaszytych w najgłębszych ostępach. Późniejsi osadnicy, nazywani tu Petits Blancs, poczęli oswajać Mafate na początku wieku XIX i z cierpliwością adoptowali techniki upraw rolnych do skrajnie trudnych warunków terenowych. Plony owoców, manioku i kukurydzy znoszono na plecach do odbiorców na wybrzeżu. Abolicja niewolnictwa w 1848 roku wzmogła drugą falę poszukiwaczy rolnej ziemi i własnego kąta. W ciągu dziesiątków lat społeczność cirque Mafate sięgnęła liczby prawie 2500 osób, lecz kolejne etapy historii, w tym efekt dość wątpliwej reformy administracyjnej po ostatniej wojnie, wyludniły górską krainę pozostawiając ją z dość stabilną obecnie populacją około 600 mieszkańców.

Piton des Neiges (3070 m) to wulkan nieczynny od 12000 lat i najwyższa góra na Oceanie Indyjskim. Gros Morne, niższy od Piton des Neiges zaledwie o 50 m., dzieli od niego nie tylko przestrzeń pobliskich urwisk i grani, ale skala trudności dostępu, której ocenę wystawili wspinacze. Każdego dnia większość wędrowców przemierza górską ścieżkę na najwyższy szczyt wyspy, pozostawiając ubocze Gros Morne dla silniejszych. Coś wyjątkowego tkwi w jej mistycznej niedostępności, oporze góry wobec radość sukcesu wdarcia się na jej wierzchołek. Kroniki podają, że szczyt, kosztem sporego strachu, poddał się dopiero w roku 1939 grupie śmiałków prowadzonej przez niejakiego Alberta Barbota. Na kolejny raz trzeba było poczekać do roku 1980 i trójkę policjantów zapalonych w alpinistyce. Od tamtej pory zdobywców Gros Morne – góry, „gdzie stopa nie może się zatrząść” – stopniowo, choć bardzo wolno, przybywa.

Pomimo tropikalnego klimatu niektóre górskie rejony Reunion odnotowują temperatury ujemne, szczególnie podczas sezonu zimowego, przypadającego na półkuli południowej od czerwca do września. Wczesnym rankiem cienka warstewka szronu pokrywa wtedy najwyższe z gór, znikając wraz ze słońcem wspinającym się na niebie. Pewnego roku stało się inaczej; poranki 1. i 2. sierpnia 2003 roku ukazały nieznane tu wcześniej i wspominane do dzisiaj zjawisko: kilkucentymetrowa warstwa białego puchu pokryła górskie przestrzenie powyżej 2000 m. Piton des Neiges, Maido, Grand Bénare i inne, na dwa dni utraciły zieloną dziewiczość na korzyść tej najczystszej, białej.

Endemiczne drzewa tamarin (acacia heterophylla) śmiało można nazwać emblematem flory Réunion. Obfituje w nie szczególnie ścieżka schodząca z grani Salazie w stronę Mafate. Zmurszałe pnie i powykręcane gałęzie kolosalnych rozmiarów, zdają się schroniskiem wszelkiego rodzaju epifitów, paproci i mchów. Ograniczona ich odporność na ataki cyklonów – to rezultat dość płytkiego ukorzenienia – nie przekreśla biegu życia powalonego drzewa; wnet wzbijają zeń nowe zalążki dając początki nowym okazom. Ziarna owocostanów tamarin z Réunion mają niezwykłą zdolność wyczekiwania lepszych czasów. Zakamuflowane w żyznej ściółce lasu cierpliwie, nawet latami, wyczekują na właściwy moment klimatyczny do wykiełkowania. Las pierwotny Réunion to nie tylko zieleń w najintensywniejszym odcieniu, ale i paleta barw ujawniająca obecność niezliczonych odmian orchidei, anturium, pastelowych kwiatostanów krzewów i pnączy, wreszcie soczystych, dzikich malin i niezbyt słodkich górskich poziomek. Na wysokości od 1000 m do 2000 m. las jest nieprzeniknioną domeną odmian tamarin, parasoli drzew paprociowych, splątanych korzeni banianów, wysokich pintade, czy też kilkumetrowych łodyg aloesu. Korzystna kombinacja dużej wilgotności, rześkości powietrza i żyzności wulkanicznej gleby uformowały w dolinach Cilaos unikalny ekosystem, szczęśliwie ocalony przed siekierami i mechanicznymi piłami. Jego najstarsze okazy zachowane w prastarej szacie, nadal pokrywają południową flankę Piton des Neiges, a las Bébour i Bélouve są w linii prostej potomkami botanicznej prehistorii.

W nie tak już sielankowych barwach wyłaniają się z chmur zbocza czynnego,wulkanu Piton de la Fournaise, jednego z najaktywniejszych na świecie. Najnowocześniejsze techniki monitorowania procesów tektonicznych z dużym prawdopodobieństwem precyzują sposób jego zachowania, choć intensywność kolejnych erupcji pozostaje nadal w sferze domysłów. Spektakularny, marsjański krajobraz wulkanu, a szczególnie piesza, niemal 3-godzinna wspinaczka do głównego, wygasłego krateru Dolomieu, czynią ten geograficzny obiekt przedsięwzięciem, którego pod żadnym względem nie wolno na Reunion pominąć. Setki turystów codziennie stąpają tam wertepami czarnego, chropowatego żużlu, mieniącego się w słońcu kolorami roztopionych w nim metali i pierwiastków. Z góry lepiej też dostrzec dziesiątki lejów mniejszych kraterów na zboczu. Miejscami z popiołu unoszą się pasma ostrego w woni dymu, a chmury, w mgnieniu oka przesłaniające krystalicznie czystą panoramę, uświadamiają gwałtowność cyrkulacji powietrza w tym miejscu.

Wymordowany górskimi trekkingami kolejny etap pobytu na Île de la Reunion przeznaczyłem płaskim marszom wzdłuż piaszczystych plaży zachodniego wybrzeża wyspy. Ileż tu rozmaitości dla oczu i ciała, różnorodności tropikalnego nadmorza i wygody turystycznych pensjonatów począwszy od Cap Bucan Canot, a na l’Étang-Salé les Bains kończąc. Turkusowe płycizny rafy koralowej utrzymują wczasowiczów w ciepłej kąpieli, a zapachy nabrzeżnych restauracji uzmysławiają łakomczuchom finezję przepisów kreolskiej kuchni; ryby prosto z oceanu skwierczą apetycznie w nabrzeżnych bufetach przystani jachtowo – rybackich.

Odlatując z Réunion uświadomiłem sobie, że w kolejnych podróżach nie będzie łatwo odkryć kolejny wyspiarski zakątek globu, by, jak na Île de la Reunion, w geograficznie jednym niemal punkcie, zostać tak silnie porażonym dostępem do równie fenomenalnych okazów natury.

Publikacja: Tygodnik Angora [PL]

Dodaj komentarz

Close Menu